Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne teksty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą inne teksty. Pokaż wszystkie posty

2 lutego 2015

Co z tym blogiem?


Kochani,

Wielkimi krokami zbliża się piąta rocznica bloga. Co się dzieje z nim - każdy widzi. Od dziesięciu miesięcy nie śpię po nocach, w dzień nie mam czasu na wiele rzeczy, które pochłaniały mnie w czasach bezdzietnych. Wróciłam do pracy, dodatkowo jestem instruktorką Zumby i za tydzień uruchamiam drugą grupę, po tym jak pierwsza okazała się być sukcesem. Sprawia mi to ogromną radość, powoduje, że jak wstaję rano, to myślę: dziś po całym dniu w biurze jeszcze pracuję wieczorem, ale OK - robię to co lubię, wracam do domu zrelaksowana, utrzymuję się w dobrej fizycznej formie. Chcę się rozwijać w tym kierunku. :)

Nie to, że nie gotuję. Gotuję, próbuję nowe dania, czasem w pośpiechu, czasem z przekleństwem na ustach, bo dzieć mi się płakał i jak poszłam go ukoić, to spaliłam coś dobrego. Rzadziej mam okazję przygotować się do sfotografowania dań i zrobić dobre zdjęcie. Gdzieś tam w środku żałuję, gdzieś mnie to gniecie, frustruje. Z dnia na dzień coraz mniej jednak. Chyba nie ma co się szarpać z życiem - jest jakie jest, trzeba brać to na klatę, a dobre rady odnośnie usypiania dzieci kwitować uśmiechem i komplementem, że Ci radzący wyglądają na takich wypoczętych! :P

Nie zamykam bloga. Mam nadzieję, że kiedyś wrócę do regularnego pisania, a część z Was może wróci i będzie tu zaglądać. W miarę moich możliwości coś będzie się tu pojawiać. Za mało, aby utrzymać pewnie zainteresowanie wielu, ale za dużo, aby uznać blog za martwy. Będę Wam na fb przypominać starsze wpisy, jest ich parę setek!

Tym, którzy bywali tu przez lata, ale też tym, którzy dopiero docenili moją pracę - dziękuję. Blog to kawał mojego życia, ale priorytety się zmieniają i mam nadzieję, że to zrozumiecie.

Z pozdrowieniami, szacunkiem i miłością pozostaję,
Karolina

30 lipca 2014

Fit Mama bez wymówek. Powrót do formy po ciąży. Tygodniowe menu.




Na moim drugim blogu pokazałam Wam, co jadłam przez ostatni tydzień, aby mieć dobre samopoczucie, być w świetnej formie i pracować nad sobą. Kolejny wpis będzie o aktywności fizycznej i jak ją pogodzić z małym, absorbującym dzieckiem. Zainteresowanych zapraszam serdecznie na Szpilki i papki, gdzie możecie mi dać znać, czy chcecie przepis na jakieś z zaprezentowanych tam dań. 

Pozdrawiam ciepło!


2 kwietnia 2014

Oczekiwania kontra rzeczywistość



 
Żyję. Choć moje życie stoi na głowie. 20 marca przyszedł na świat nasz syn Lubomir. O ile wiele osób straszyło mnie wizją porodu, czyli bólu, łez i potu, to niewiele wspominało o okresie połogu. A okazuje się, że poród naturalny bez znieczulenia nie był dla mnie takim wyzwaniem jak pierwsze dni po opuszczeniu szpitala. I tu moje oczekiwania kompletnie rozeszły się z rzeczywistością.

W szpitalu pierwszą dobę po porodzie działałam chyba na bardzo wysokiej adrenalinie - nie czułam bólu, dyskomfortu, choć byłam zmęczona. Kolejne dni przyniosły jednak wiele kryzysów, które dziś już zdają się być zażegnane, ale kto ma/miał do czynienia z noworodkiem, ten wie, że ciężko cokolwiek zaplanować. W tym gotowanie, fotografowanie, a potem opisanie tego na blog. 

Choć nie zaostrzyłam diety z powodu karmienia piersią (bo uważam za głupotę prewencyjne ograniczanie pewnych produktów), to nasze posiłki to ostatnio bardzo szybkie dania typu makarony z pesto, sałatki, grillowane ryby z bukietem warzyw z mrożonki, czy odmrażane porcje domowego curry czy sosu ragu, który jak się okazuje można łatwo przerobić także na chilli con carne. O domowym chlebie czy cieście już zapomniałam. 

Przed porodem udało mi się przygotować dwa wpisy na kwiecień, które zawierają w sumie aż cztery nowe przepisy, więc w tym miesiącu coś się będzie działo na blogu. Co będzie później? Nie wiem. Mam nadzieję, że z synkiem wpadniemy w jakiś rytm, który pozwoli mi kontynuować moje pasje. Podobno początki są trudne. Liczę na to, że ogarnę nową rzeczywistość i wrócę do regularnego pisania. I mam nadzieję, że Wy także będziecie tu wracać z przyjemnością i poczekacie na mnie, jeśli okaże się, że te nasze trudne początki się trochę przedłużą.

Mimo, że moje życie stanęło na głowie i nie mam czasu na swoje potrzeby i jakkolwiek zabrzmi to jak truizm, to macierzyństwo mnie odmieniło w pozytywnym sensie i widzę to nawet po tych niespełna dwóch tygodniach. Staram się więc łapać te chwile szczęścia, bo wiem, że szybko miną i być może jeszcze do nich zatęsknię. 

Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za wszystkie gratulacje i życzliwe gesty.

Karolina

6 marca 2014

Subiektywny przewodnik po książkach, część 5


Na wstępie zaznaczę, że moja recenzja dotyczy książki, która w swoim tytule ma słowo BIG. To ma znaczenie, bo na rynku są dwie książki Hestona o podobnym tytule i często są mylone. "The Fat Duck Cook Book" podobno ma te same treści, ale jest wydana dużo skromniej, niż "The Big Fat Duck Cook Book", a co za tym idzie, ta pierwsza jest dużo, duuuużo tańsza. Niniejsza recenzja dotyczy tej drugiej książki, której oryginalna cena to 150 funtów (obecnie cena na amazon.uk zeszła do 112 funtów). Nie jest tania, owszem. Tak samo, jak tani nie jest obiad w The Fat Duck, bo za luksus z reguły płaci się odpowiednią cenę.



Nie sposób nie napisać o pierwszym wrażeniu, gdy książkę bierze się do ręki. Robi ona bowiem piorunujące wrażenie. Zostawia Was z otwartą buzią. Prawdopodobnie także nie będziecie w stanie nic powiedzieć przez pierwszą minutę obcowania z nią. Albo wydobędziecie z siebie mało ambitne "o jaaaaaaaaaaacie!", a może nawet coś mniej eleganckiego? Tak, ta książka zdecydowanie przebija swoją aparycją wszystkie książki kucharskie, a także wiele książek w ogóle. 



Zacznę od tego, że jest ogromna i ciężka, a co za tym idzie - nieporęczna. Tylko, że dla mnie to dzieło sztuki samo w sobie i nie musi być praktyczne. Czystą przyjemnością jest rozłożenie jej na stole i powolna lektura, a także rozkoszowanie się stroną wizualną. Co więcej - nawet jeśli mój kuchenny stojak byłby w stanie utrzymać tę książkę, to bałabym się, że w procesie gotowania ją zachlapię - większość książek kucharskich, z których regularnie korzystam ma plamy, a ta jest dla mnie jak cenny diament - do podziwiania, ale niekoniecznie praktycznego użytku. Książka ma wymiary 30x36cm, jest w twardej okładce, dodatkowa zapakowana jest w etui. Zawiera 532 strony wydrukowane na grubym, kredowym papierze, a także 4 tasiemki zakładki. Oprócz ciekawych i dość nowoczesnych zdjęć potraw, a także sprzętów potrzebnych do ich wykonania znajdziecie tu także przepiękne, często abstrakcyjne ilustracje. Ciemną okładkę zdobią eleganckie srebrne wytłoczenia.


Pierwsza część książki poświęcona jest historii The Fat Duck - jednej z najbardziej znanych restauracji na świecie (Bray, Anglia). I choć sam Heston przyznaje, że historia to banalna, bo w jedzeniu w stylu restauracji z gwiazdkami Michelin zakochał się jako piętnastolatek, gdy rodzice zabrali go pierwszy raz do takiego miejsca, to jednak czyta się ją przyjemnie. Chłopak, który dorastał w czasach, gdy w sklepach był jeden rodzaj makaronu (spaghetti), awokado było symbolem luksusu, a po oliwę chodziło się do apteki został absolutnie zafascynowany światem smaków, aromatów, ale przede wszystkim naukowym podejściem do gotowania. To i jego natura ciekawskiego dziecka (powiedziałabym, że raczej obsesyjne zainteresowanie tematem, niemal na skraju zespołu Aspergera!) zaprowadziły go do punktu, w którym jest dziś - jednego z najwybitniejszych kucharzy świata i właściciela restauracji, do której po przyznaniu 3 gwiazdki Michelin zadzwonił telefon z pierwszym zapytaniem, gdzie w pobliżu znajduje się lądowisko dla helikoptera. Historię od nastolatka oszołomionego doświadczeniem we francuskiej restauracji po szefa kuchni, który początkowo zmartwił się trzecią gwiazdką Michelin, poznacie w pierwszej części książki.

W kolejnych rozdziałach autor szczegółowo wyjaśnia techniki gotowania, prezentuje sprzęt potrzebny do wykonania dań, a także przepisy (45 dań z menu restauracji, włączając osławione lody o smaku jajka i bekonu, czy owsiankę ze ślimaków). Co do dań, to część jest do wykonania w domu, choć wymaga zapolowania na pewne składniki, dobrych umiejętności, czy też wielokrotnej praktyki. Natomiast część polega na sprzęcie laboratoryjnym i dla większości śmiertelników pozostanie na zawsze w sferze science fiction. Dla kogoś, kto jednak interesuje się kuchnią, a w szczególności molekularną, eseje z ostatniego działu poświęconemu nauce (w sensie: ang. science) będą bardzo inspirującą lekturą. 


Ci, którzy nie lubią Hestona Blumenthala i krytykują jego poczynania kulinarne, książkę tę odbiorą dokładnie tak jak menu w jego restauracjach: wydumane, z przerostem ego, drogie, niepraktyczne i przekombinowane. Dla fanów tego wybitnego szefa kuchni jest to jednak pozycja obowiązkowa. Bo nawet jeśli nie macie ciekłego azotu, czy wyparki (inaczej: ewaporatora -  sprzętu laboratoryjnego służącego do kontrolowanego odparowywania cieczy), to nadal ta książka i jej lektura przysporzą Wam wiele zabawy i przyjemności. Heston nie idzie na kompromisy w gotowaniu (daniom w jego restauracji zajmuje od 6 do 24 miesięcy od pomysłu, przez praktykowanie technik i doskonalenie ich wykonania, po pojawienie się w menu) i wygląda na to, że nie poszedł także na kompromis przy tworzeniu tej książki. Zdaję sobie sprawę, że dla jednych ta pozycja będzie kwintesencją pychy, dla innych absolutnym dziełem sztuki (nie tylko kulinarnej). Ważne jednak, że raczej nikogo nie zostawi obojętnym. Za dużo wokół jest nijakości.


Heston Blumenthal "The Big Fat Duck Cook Book"
 
Wyd.  Bloomsbury Publishing Plc (październik 2008)
Twarda okładka, 532 strony

13 lutego 2014

O jedzeniu swojego łożyska



Temat, który mało kogo pozostawia obojętnym. ;)





To się raczej nie nadaje na blog kulinarny, bo to nie smakowe aspekty przeważają, gdy podejmuje się decyzję o zjedzeniu swojego łożyska po porodzie. Ale wrzucam tu link, gdyż poniekąd jest to temat związany z jedzeniem. Kto ma ochotę, ten niech zajrzy na mój drugi blog. Kogo temat gorszy, obrzydza, ten niech sobie da spokój. Proszę uprzejmie. 

Pozdrawiam serdecznie i daję znać, że do macierzyńskiego zostało mi raptem kilka dni, więc na pewno pojawi się tu kilka nowych i mam nadzieję - ciekawych przepisów zanim młody pojawi się na świecie. 

Do usłyszenia! :)

27 października 2013

Małe zmiany




Na pewno zauważyliście, że wpisy pojawiają się tu nieco rzadziej, a to dlatego, że życie troszkę (ale tylko troszkę) stanęło mi na głowie i to co onegdaj stanowiło chleb codzienny zeszło delikatnie na drugi plan. Co nie oznacza, że nie lubię pisać! I dlatego powstał drugi blog, aby na nim pisać o tym wszystkim, co uznałam za niestosowne na Zmysły w Kuchni. ;) Na przykład o tym, skąd wziąć taką sukienkę batmanówę (hi, hi!), jak pomóc odwodnionej skórze, ale też będzie o moich przyjaciołach, rodzinie i ponabijam się z przesądów i durnych rad.

Zainteresowanych zapraszam więc na Szpilki i Papki (nad wizualną stroną których postaram się popracować), a tych którzy chcą pozostać tylko przy kulinariach zapewniam, że ten blog nie znika i będzie aktualizowany, tylko pewnie w wolniejszym tempie.

Dziękuję i pozdrawiam! :)

Karolina

14 września 2013

Luby gotuje - wprowadzenie.








Witajcie po krótkiej przerwie, miło mi, że zajrzeliście do mnie!

Nie ukrywam, że z różnych powodów mało ostatnio gotuję. Część kuchennych obowiązków jakiś czas temu przejął z własnej inicjatywy luby i z faceta gotującego może pięć (w porywach!) prostych dań na krzyż zaczął gotować obiady, o jakich mi się nie śniło. Uzbierało mi się trochę zdjęć tych zestawów i postanowiłam, że zaprezentuję je na blogu.


10 lipca 2013

A jeśli chciałabym Was poznać?




W oczekiwaniu na kolejne przepisy, które mam nadzieję ukażą się w weekend i tuż po nim, zapraszam na wpis na luzie. Wiem z maili, komentarzy i interakcji na fb, że moi czytelnicy są świetnymi ludźmi i dają mi często sporo energii do prowadzenia tego bloga. Część tych znajomości internetowych przerodziła się w te w życiu poza internetem, cześć rozwija się w tym kierunku.

O mnie wiecie sporo, bo do wpisów często wplatam wątki z mojego życia. Pochodzę z Tychów (choć urodzona w Katowicach), życie rzuciło mnie na wieś w parku narodowym w Północnych Yorkshire, a ze statystyk widzę, że odwiedzają mnie ludzie rozrzuceni po wielu zakątkach Polski i świata. I choć nie mam internetu od wczoraj, ale jest to dla mnie nadal fascynujące.

Czym się zajmujecie? Gdzie mieszkacie? Chodzicie do szkoły?  Czym się pasjonujecie? Co lubicie? O czym marzycie? Jeśli macie ochotę, to napiszcie cokolwiek o sobie, dzięki temu nieco lepiej Was poznam.  Albo chociaż przywitajcie się, jeśli czytacie, a zwykle nie komentujecie. Będzie mi miło.

Dziś pozwalam sobie na mniej formalne zdjęcie. Wykonała je moja siostra Miki, gdy odwiedziła nas ostatnim razem. Kupiła kredki do malowania twarzy, gdy byliśmy na wycieczce w Whitby. Resztę sobie dopowiedzcie. ;) 

Pozdrawiam serdecznie!

Karolina  

30 maja 2013

Będzie tekst osobisty, ale też o wódce i chlebie z żyta. Oraz gorąca prośba.

Pracuję właśnie nad tekstem, który wydaje mi się jest szalenie osobisty, bo traktuje o osobie, której już z nami nie ma, a z którą bardzo się zżyłam i za nią tęsknię. Kończę ostatnie szlify i mam nadzieję, że za niedługo z ciekawością go przeczytacie. Miałam takie opowieści zachować na moją książkę, ale czasy ciężkie i pewnie nigdy jej nie wydam, albo czas i ułomna pamięć nie pozwolą mi w szczegółach odtworzyć jakim człowiekiem był mój przyjaciel. Będzie niekulinarne (no, wódka i chleb się kilka razy pojawią), przeczytacie? 




I z rzeczy niekulinarnych mam do Was gorącą prośbę. Pewnie wiele z Was wie, że mam słabość do sukienek vintage. Nie stać mnie na kupowanie autentyków, a i te stylizowane na stare bywają drogie, ale staram się regularnie coś dokładać do mojej skromnej kolekcji. Jako klientka sklepu Lady Vintage London wzięłam udział w konkursie, który okazał się głosowaniem na facebook. Na chwilę obecną jestem na pierwszym miejscu, ale po piętach depcze mi konkurencja z kilkoma głosami mniej. I tu prośba do Was, moich czytelników, gdyż cała moja mała rodzina i grono przyjaciół już zagłosowało. Jeśli macie konto na fb, to czy możecie polubić moje zdjęcie i pomóc mi wygrać? Nagrodą byłaby sukienka wybrana przeze mnie z tego sklepu. Na zdjęciu konkursowym jestem w ich sukience (to był jedyny warunek) i nie jest to najlepsze zdjęcie, ale za późno dowiedziałam się o konkursie i miałam tylko zdjęcia z telefonu robione podczas naszego pikniku w Knaresborough. 

Aby na mnie zagłosować należy polubić TO ZDJĘCIE na profilu sklepu.

Sukienka Lady V London na łódce :)

Dziękuję Wam za każdy oddany głos i prezentuję dziś sukienkę (pierwsze zdjęcie od góry) naznaczoną kulinariami, która pochodzi z innego wszak sklepu i szkoda, bo byłam tu odpicowana na wesele mojego (ciotecznego) brata. ;) Głosowanie kończy się w piątek o północy czasu brytyjskiego. DZIĘKUJĘ! :)

Piknik w Knaresborough i skrawek sukienki :)

5 kwietnia 2013

O fotografii od kuchni słów kilka. Zero profesjonalizmu.


To nie jest wpis o poradach technicznych. Ja nawet nie czuję się na siłach, aby takie dawać - fotografuję dość intuicyjnie, często jakieś zagadnienia techniczne są mi nadal obce. Postanowiłam zrobić ten wpis z kilku powodów. Po pierwsze wiele osób mówi mi, że moje fotografie kulinarne przeszły rewolucję i są ciekawi mojego warsztatu. Ja bym to nazwała raczej powolną ewolucją, wszak w fotografowanie jedzenia bawię się od co najmniej pięciu lat.  Nadal mam często zastrzeżenia, ale widzę, że lata praktyki poprawiły znacznie mój warsztat. I to jest uniwersalna rada - trzeba próbować, robić setki, tysiące zdjęć, stylizacji i podglądać pracę najlepszych w tym fachu. Poniższy tekst jest o moich doświadczeniach i radach dotyczących fotografowania potraw. Subiektywny, nieprofesjonalny i niewyczerpujący tematu - żeby nie było, że nie ostrzegałam!

31 stycznia 2013

Trochę mnie w Lula.pl



Na blogu piszę o jedzeniu, o książkach, podróżach, do "Libertasa" zdarza mi się o muzyce. Tym razem skrobnęłam subiektywny przewodnik po niezbędnikach kosmetycznych, który ukazał się w serwisie  Lula.pl.

Bezludną wyspę potraktujcie z przymrużeniem oka - to po prostu produkty kosmetyczne, które kupuję stale i uważam je za ulubione i niezbędne w pielęgnacji i makijażu. W ciągu ostatnich miesięcy zredukowałam drastycznie ilość kosmetyków i nie kupuję już kompulsywnie i na zapas jak kiedyś - bo ładnie pachnie, bo się fajnie błyszczy, bo na pewno się przyda. Mam mniej w łazience, za to same perełki. ;)

Jeśli macie ochotę poczytać, to zapraszam TUTAJ


1 stycznia 2013

Zmartwychwstanie


Ci, którzy śledzą profil bloga na Facebook wiedzą pewnie, że pod koniec października byłam na jednym z lepszych koncertów w swoim życiu, a także miałam okazję poznać osobiście blogera kulinarnego, którego pracę i talent podziwiam od lat - Arka z Eat After Reading. Wieczór w Londynie był szalenie ciekawy, o moich wrażeniach z koncertu i ostatniej płycie Dead Can Dance możecie przeczytać w nowym wydaniu Miesięcznika Ludzi Wolnych LIBERTAS. Być może lubicie Dead Can Dance, a może jesteście po prostu ciekawi dlaczego zmartwychwstanie? Zapraszam serdecznie do mojej recenzji.


23 grudnia 2012

Ode mnie, od serca.


Z całego serca życzę Wam, aby okres świąteczny minął Wam

dobrze, smacznie i tak jak lubicie, 

a Nowy Rok przyniósł zdrowie i szczęście. 


Podczas przerwy świątecznej mam zamiar leniuchować przed kominkiem, czytać książki, ale mam też w planach przeprowadzenie kilku zabiegów kosmetycznych tu na blogu. Być może pojawią się też nowe wpisy, choć nie obiecuję. 

Obiecuję natomiast, że w nadchodzącym roku postaram się jeszcze lepiej gotować i fotografować, abyście wracali tu z przyjemnością. 


Wszystkiego dobrego kochani. :)

Pozdrawiam ciepło, 

Karolina


1 grudnia 2012

Gdy mnie nie było. I co będzie.

DIY

Lektura obowiązkowa dobrowolna

Przygotowałam z pomocą lubego nowe tło do zdjęć i szukam nadal inspiracji i swojej drogi w fotografii kulinarnej, szperam w sklepach dobroczynnych, odkryłam odjechany pub, przez który przechodzi się do najwyższego w Anglii wodospadu i w którym wisi wypchany (?) pstrąg złowiony w lokalnej rzece w 1963 roku.  

12 listopada 2012

Kulinarny sposób na cienie i opuchliznę pod oczami




Jestem wielką fanką Lisy Eldrigde - jej urody, talentu i jej prac. Z ciekawością oczekuję jej nowych wpisów czy filmów i choć sama jestem dość zachowawcza w kwestii makijażu, to z powodzeniem wykorzystałam jej kilka rad, szczególnie z zakresu pielęgnacji skóry. 

To jest jedna z tych rad, wypróbowanych na mnie, którą chcę Wam pokazać, także dlatego, że wiąże się ze składnikiem kulinarnym - zieloną herbatą. Jest to kuracja na cienie pod oczami i podpuchnięte oczy. Wiadomo, że nic nie zastąpi wysypiania się, niepalenia nikotyny, jedzenia dużej ilości świeżych warzyw i owoców (generalnie - zdrowego odżywania się), a także picia odpowiedniej ilości wody. Wiadomo, że cienie i opuchlizna pod oczami wynikają też z problemów zdrowotnych, np. z nerkami. 

Metoda prezentowana przeze mnie na tym blogu rzecz jasna nie jest antidotum na cienie i podpuchnięte oczy wynikające z wszelkich tego typu dolegliwości - cudów nie ma - umówmy się. Ale jest to świetna doraźna metoda na odświeżenie oka, a także bardzo pobudzająca z samego rana. Jeśli tak jak mi ciężko się Wam rano rozbudzić, to myślę, że to Wam pomoże. 

Lisa Eldrige zaproponowała tę metodę zamiast bardzo drogiego ekskluzywnego kosmetyku, który występuje w formie kostek do mrożenia.



Co potrzebujecie?

- naturalną zieloną herbatę 
- pojemnik na kostki lodu 
- jałową gazę 

Jak to wykonać?

Herbatę zaparzyć, ma być dość mocna. Wystudzić, odcedzić liście i płyn wlać do pojemnika na lód. Zamrozić. 

Jak stosować?

Wyjąć kostkę zamrożonej zielonej herbaty, wsadzić w kawałeczek jałowej gazy, zawinąć i skręcić rogi, aby powstało miejsce to trzymania kostki. Dzięki gazie możecie trzymać lodowatą kostkę bez problemu i nie jest ona szaleńczo zimna dla delikatnej skóry pod oczami - pełni więc funkcję ochroną. 

Delikatnymi ruchami od wewnętrznego do zewnętrznego kącika oka dociskać skórę pod oczami. Trzeba być bardzo delikatnym, aby nie naciągać skóry za mocno. Ważny jest kierunek - do zewnętrznego kącika oka - to pomaga przesuwać limfę. To taki domowy, szybki sposób na drenaż limfatyczny. Wykonać 3-5 serii na każde oko. 

W ten sposób pobudzacie krążenie, rozbudzacie oko, pozbywacie się opuchnięć. Zielona herbata ma działanie rozjaśniające, więc regularne stosowanie powinno nieco zniwelować cienie pod oczami.

Przyznaję, że nie zawsze mam czas rano to stosować, choć staram się. Stosuję jednak zawsze i z powodzeniem przed wyjściami na kolację, imprezę itp.

Dajcie proszę znać, czy znacie i stosujecie tę metodę. :)

11 listopada 2012

A jutro...



Jutro pokażę Wam domową metodę na obudzenie oczu i odświeżenie spojrzenia z wykorzystaniem prostego składnika kulinarnego, który większość z Was ma pewnie w domu. :) 

Miłej niedzieli!

15 października 2012

Kornwalia smakosza

Kornwalia to nie lada gratka dla smakoszy. Pomijając cztery restauracje z gwiazdkami Michelin (w Kornwalii i w Devon blisko granicy z nią), czy może nie gwiazdkowe, ale związane z gwiazdorskimi szefami kuchni "Fifteen" (Jamie Oliver) i "The Seafood Restaurant" (Rick Stein), kornwalijskie puby oferują tradycyjne menu, na którym często pojawia się lokalna wołowina (steki, paje), ale także przepyszne i świeże ryby. O najlepszej rybie z frytkami przeczytacie w kolejnym wpisie z serii poświęconej miejscom, w których polecam jeść. Już jutro.

Ryba z frytkami i widok za oknem - pub The Port William w Trebarwith Strand
W Tintagel mieliśmy okazję jeść fantastyczne lokalne pieczone pierogi, które tradycyjnie nadziewane są wołowiną, cebulą, brukwią i ziemniakami - Cornish Pasty i jeśli będziecie w Kornwalii to szukajcie sklepów i kafejek oferujących Pengenna Pasties (są w czterech miejscach regionu) - ciasto było idealnie kruche, nadzienie bogate, aromatyczne i bardzo smaczne. Nigdzie, nigdy nie jadłam tak pysznych Cornish pasties, a próbowałam już kilku. Wg ortodoksów prawdziwe Cornish pasties powinny mieć lepiony brzeg na boku, a nie u góry, więc chyba te nasze nie było ortodoksyjne, ale pyszne! W ofercie są też pierogi z innym nadzieniem, także wegańskie. Początkowo pierogi te były bezmięsne i były typowym jedzeniem ubogich ludzi, którzy często wychodzili do pracy w kopalniach czy na farmach. Poręczny kształt, odżywcze walory powodowały, że było to idealne jedzenie do zabrania z domu i do zjedzenia w każdym momencie. Podobno górnicy odgrzewali pierogi w piecach, w których topiło się wydobywane metale i ciasto pozwalało zminimalizować kontakt nadzienia ze szkodliwymi składnikami (np. arszenikiem); nadzienie samo w sobie jest pożywne. 

Cornish Pastry w Tintagel
Kornwalia tak samo jak z pieczonych pierogów słynie z pysznych lodów (polecam lodziarnię w Eden Place, tak samo mocno jak ich bar), fudge (wyrobu podobnego do naszych krówek) a także clotted cream, o której pisałam tutaj. Większość kawiarenek serwuje więc tradycyjną Cornish Cream Tea - sconesy z tą śmietaną, dżemem i herbatą.

                                  Smaczny i orzeźwiający smoothie w lasie tropikalnym w Eden Project (sok ananasowy, mleko kokosowe, mięta, proszek z owocu baobabu, woda, cukier)


Region oferuje też jedyną hodowaną w Wielkiej Brytanii herbatę, która niemal w całości jest eksportowana, co czyni ją prawdziwą perełką. Herbaty Tregothnan można kupić m.in w Eden Project, tam też wypatrzyłam cudownie zaprojektowane puszki z lokalnymi sardynkami, a także znane w całym królestwie sole Cornish Sea Salts czy wprost rewelacyjne rillettes z kaczki z likierem pomarańczowym i żurawiną produkowane przez Cornish Charcuterie. Zachwyciłam się tym absolutnie, a po powrocie znalazłam w internecie recenzję Ricka Steina, który bardzo chwalił ten konkretny produkt.

Sardynki i rillettes

Kulinaria w Eden Project
Festiwale, festiwale. Oczywiście jedzenia i picia. Jest ich w Kornwalii cała masa, większość między majem a wrześniem, ale w każdym miesiącu znajdziecie jakąś kulinarną imprezę lub market spożywczy z lokalnymi wyrobami. A to festiwal ryb, a to ostryg, a to browarnictwa, albo generalny i podobno największy, który mieliśmy okazję odwiedzić Cornwall Food & Drink Festival  w Truro. Nie był wprawdzie tak imponujący jak ten mój lokalny, ale też wstęp był nieodpłatny dla odwiedzających, więc i atrakcji było mniej, ale wybór produktów nadal był całkiem niezły.
góra: cydr, ser Yarg, ciasto szafranowe, dół: sól kornwalijska, sery, pieczywo

góra: kiełbasy, surowe czekoladowe paje, świeże kraby, dół: przetwory, stoisko warzywne, jabłka Bramley i cydr

Na festiwalu zrobiliśmy małe zakupy i pojechaliśmy na południowe wybrzeże w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy zaimprowizować piknik. Apetyt duży, widoki piękne, a do jedzenia mieliśmy genialne salami z jelenia (z Deli Farm Charcuterie), focaccię z rozmarynem, małe ciabatty, wędzony pleśniowy kozi ser Tesyn, tradycyjne ciasto szafranowe z suszonymi owocami,  lokalne piwa (ale z browaru Penpont), a także świetny surowy (witariański, raw) czekoladowy paj z różową solą himalajską (z Raw Choc Pie). Przy okazji wspominania tego festiwalu napomknę tylko, że Kornwalia jest domem dla wielu producentów serów, najbardziej znane to Davidstow Cheddar, Cornish Yarg, czy mój ulubiony Cornish Blue. Na festiwalu kupiliśmy też pastę z tego ostatniego z figami - niebo w gębie. Druga wersja była z gruszkami i orzechami włoskimi, równie dobra, degustowaliśmy.

improwizowany po festiwalu piknik

Najbardziej chyba znanym lokalnym browarem jest St. Austell Brewery i to ich piwa głównie pijaliśmy w pubach.  Samo miasto nie jest godne uwagi, ale wycieczka po browarze jest przyjemna (degustacja kilku gatunków piw wliczona w cenę, tak samo jak pinta wybranego przez Was piwa, czy też dwie pół pinty, jak wolicie). Na miejscu można zrobić zapasy piwa, kupić pamiątki, a także zjeść w ich pubie. Menu jest dość ubogie, ale o dziwo znalazł się tam wędzony hog's pudding, który jest lokalnym wyrobem i przypomina mocno zmieloną i przyprawioną kiełbasę (może zawierać podroby), więc chętnie spróbowaliśmy. Jeśli mam pisać o smaku, to zdecydowanie wolę angielską kaszankę (black pudding), lub szkocki haggis.




Wycieczka po browarze
Hog's pudding i piwo

To chyba na tyle, co przychodzi mi do głowy, całkiem niewykluczone, że w natłoku nowo spróbowanych rzeczy o czymś zapomniałam. Jest jeszcze cała masa lokalnych imprez, knajp i producentów, których nie miałam okazji poznać. Zostawiam to na kolejny pobyt w Kornwalii, bo nie mam wątpliwości, że tam wrócę. Także dlatego, że jest bardzo interesujące miejsce dla poszukiwaczy nowych smaków i dobrych produktów.

paj z wołowiną w pubie oraz tradycyjna kornwalijska herbatka ze sconesami i clotted cream

14 października 2012

Na końcu wyspy

Do Kornwalii trzeba jechać z otwartym umysłem i sercem, a także swoistą elastycznością na zmianę planów ze względu na pogodę, i wreszcie odpornością na zmiany pogody - mimo, że klimat jest łagodniejszy niż w reszcie Zjednoczonego Królestwa, to nagłe zmiany aury są tu typowo brytyjskie. Plaże są tu złociste, woda turkusowa, średnie temperatury powietrza wyższe, a ilość słońca większa niż w reszcie kraju, rosną tu palmy i istnieje jedyna w Królestwie uprawa herbaty, ale to nie jest miejsce, w którym tylko leży się na plaży, a sprzedawcy kornwalijskich lodów i smażonej ryby z frytkami (które swoją drogą są przepyszne) nabijają kieszenie w sezonie. Kornwalia to miejsce idealne dla osób lubiących aktywny wypoczynek i z perspektywy takiej osoby Wam napiszę, czym mnie urzekła.

górny rząd Land's End, dolny Cape Cornwall 
Znacie takie widoczki z pocztówek - skały, klify, turkus wody, kłębiące się chmury, sielankowe wioski, kwitnące wrzosy?  Na kornwalijskim wybrzeżu spotkacie je co krok. Klifowe wybrzeże poprzeplatane jest przepięknymi i nierzadko bardzo małymi plażami, a niektóre z nich potrafią zniknąć zupełnie w ciągu przypływu, o czym dowiedziałam się na własnej skórze (a raczej mokrych butach, a potem gołych stopach, gdy uciekałam z plaży zalewanej przez wodę). Krajobraz zapiera dech w piersiach, choć jego nieodłącznym elementem są specyficzne kominy, a dokładnie pozostałości po kopalniach cyny i miedzi (wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO). Kiedyś region zaopatrywał świat w duże ilości tych metali, dziś większość ludzi utrzymuje się z turystyki, rybołówstwa czy rolnictwa. I w porównaniu do moich Dales tam nie widać pieniędzy. Są oczywiście przepiękne nadmorskie rezydencje, ale sporo z nich należy do bogatych Londyńczyków, sporo nieruchomości jest zaniedbanych, infrastruktura wydaje się być uboższa w porównaniu do innych regionów. Przestrzegano nas przed drogami, ale albo jesteśmy zaprawieni po codziennej jeździe po parku narodowym, albo one nie są wcale takie złe. Jedno jest pewne - autostrad tam nie ma i... bardzo dobrze! Główną drogą od granicy z Devonshire do samego krańca Kornwalii zwanego Land's End jedzie się ok. 2 godzin (jeśli nie chcecie zdjęcia przy jednym z najbardziej znanych drogowskazów w UK, to odpuśćcie to miejsce: piękna przestrzeń jest zmarnowana przez obiekt-potworek o aparycji przydrożnych serwisów pomieszanych z mieleńskim urokiem; za to kilkaset metrów dalej jest już tylko piękna, dzika linia brzegowa). Zwiedzenie całego regionu, jeśli mieszka się w jakimkolwiek jego miejscu, to bułka z masłem, tym bardziej, że po drodze jest tyle ciekawych miejsc, że można zaplanować cały dzień i przemieszczać się sukcesywnie. Co też czyniliśmy przez cały pobyt. 

dwa u góry: Padstow, poniżej: Harlyn Bay

trasa z St. Agnes 
 Dla aktywnych osób lubiących piesze wycieczki księstwo to (tak, duchy, a nie county czyli hrabstwo) jest świetnym miejscem. Te lżejsze, jak i wymagające nieco wspinania się pod górę mogą wypełnić wiele dni, bo tras jest tu cała masa. Wprawdzie najwyższy szczyt Brown Willy mierzy tylko 420 m, ale za to ścieżki nad klifami dostarczają niezapomnianych wrażeń i malowniczych widoków. Kornwalia to nie tylko klify - Bodmin Moor to obszar wrzosowisk, na których możecie spotkać dziko wypasające się konie i pozostałości po neolitycznych kamiennych kręgach i kopcach (nie pędźcie za szybko samochodem - na drogę mogą wyskakiwać sarny). Jedna z tras, która podobała się nam szalenie wiedzie z St. Agnes (jedna z dwunastu lokalizacji tzw. Area of Outstanding Beauty - obszar wybitnego/niepospolitego piękna), równie ekscytujące są te na północ i na południe od Tintagel. 


Tintagel

Tintagel
A skoro o Tintagel mowa, to oprócz kilku godzin chodzenia po jednym z bardziej spektakularnych miejsc, jakie w życiu widziałam,  dla wielbicieli historii być może nieco naciągana będzie się wydawać opowieść, że prawdopodobnie urodził się tam legendarny król Artur, ale faktem jest, że można tam znaleźć pozostałości po rezydencji, którą z pewnością zamieszkiwał ktoś bogaty i wpływowy. Bez względu na ten aspekt lokalizacja jest tak cudowna, że warto tam jechać tylko ze względu na ten kawałek wybrzeża. Na południe od Tintagel wiedzie trasa dla piechurów (tuż przy efektownych klifach) do plaży, którą zobaczyliśmy w pierwszy dzień pobytu i od razu się w niej zakochaliśmy - Trebarwith Strand - mieliśmy zresztą szczęście mieszkać 7 mil od Tintagel i tej plaży, tuż obok Bodmin Moor. Jedna z najbardziej czystych plaż w UK jeśli chodzi o wodę, drobny piasek, skały i jaskinia, a także przyjemny pub nad nią ("The Port William"), gdzie zjedliśmy całkiem przyzwoitą rybę z frytkami, a także mieliśmy okazję pierwszy raz spróbować lokalnych piw - tak, jest to miejsce warte odwiedzenia. W czasie przypływu plaża znika całkowicie pod wodą, możecie to spokojnie obserwować z góry sącząc lokalne trunki.

Plaże zresztą to jeden z ciekawszych punktów w regionie, zresztą jest to region o najdłuższej linii brzegowej w Wielkiej Brytanii i od plaż, pięknych i różnorodnych się tam roi.  Ci lubiący sporty wodne, na pewno słyszeli o Kornwalii w kontekście surfingu. Temperatury powietrza i wody, niezła fala powodują, że to jedno z bardziej znanych miejsc na świecie wśród fanów surfingu. Na tych, którzy dopiero chcą spróbować, czekają liczne szkółki. Byliśmy tam w ostatnim tygodniu września i nadal było widać surferów, także małe dzieci, które ledwo wlokły za sobą deski. Dla tych, którzy lubią ruch, ale wolą mieć suche stopy polecam szlak rowerowy The Camel Trail.  Rowery można wypożyczyć m.in. w Wadebridge i pojechać do Padstow, aby na miejscu posilić się rybą z frytkami, ale o niej samej napiszę później. Generalnie Ci, którzy lubią spędzać aktywnie czas oprócz wyżej wymienionych znajdą w Kornwalii stajnie i ciekawe trasy do jazdy konnej, wypożyczalnie kajaków, pola golfowe, morskie safari i inne atrakcje. 

Dla wielbicieli roślin Kornwalia to też atrakcyjne miejsce, jak wspomniałam klimat tam jest łagodny, co sprzyja pięknej roślinności. Do najbardziej znanych ogrodów należą Trebah oraz Lost Gardens of Heligan, ale prawdziwi miłośnicy botaniki powinni wybrać się do Eden Project. To jest też miejsce idealne na deszczowy dzień, bo znaczna jego część jest zadaszona, choć na zewnątrz też jest całkiem sporo ciekawostek botanicznych i ekologicznych. Ja, przyznaję nie znam się na roślinach, generalnie w temat się nie zagłębiam i nie mogę się nazwać wielbicielką botaniki, ale gdy w okolicy jest ciekawy ogród to chętnie go obejrzę, pospaceruję, a Eden Project po prostu zaparł mi dech w piersi. Jest to też doskonały przykład na to, że edukować można w ciekawy sposób, a także pięknie rewitalizować tereny wyeksploatowane w innych celach (kiedyś było to wyrobisko glinki porcelanowej). Dwa biomy zawierają kilkanaście tysięcy gatunków roślin. Jeden prezentuje ogrody śródziemnomorskie czy kalifornijski, ale moim zdaniem to ten z lasem tropikalnym robi kolosalne wrażenie. Na miejscu można zjeść bardzo smaczny lunch przygotowywany na oczach odwiedzających (łącznie z pieczonym na miejscu chlebem), kupić całkiem sporo ciekawych lokalnych produktów spożywczych, wyrobów artystycznych czy roślin. Tak, zdecydowanie na Eden Project należy przeznaczyć jeden dzień. I jeśli nie boicie się wysokości, chwiejących się i zawieszonych na stalowych linkach schodów, to wejdźcie na platformę nad lasem tropikalnym - widok jest świetny, choć parno tam okrutnie!

Eden Project

Eden Project - rzeźby Tima Shaw 

Według mnie miejscem, które absolutnie trzeba zobaczyć w Kornwalii jest The Minack Theatre. Amfiteatr, który powstał z inicjatywy prywatnej osoby - kobiety, która nie bała się przemienić swoich marzeń w rzeczywistość, kobiety, która sama nosiła worki z piaskiem i cementem na zbocze klifu, aby zbudować miejsce, które dziś, dwadzieścia lat po jej śmierci nadal jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych teatrów na świecie. Rowena Cade stworzyła teatr, w którym w niesamowitej scenerii wystawiane są m.in sztuki Szekspira. Wizyta w teatrze stylizowanym na antyczny przeniesie Was niemal w czasy starożytne. Z teatru można zejść dość stromym zboczem na przepiękną plażę.

The Minack Theatre

The Minack Theatre

Inne klejnoty Kornwalii to m.in. przepięknie położona wioska Boscastle, którą można odwiedzić maszerując znanym South West Coast Path - najdłuższą (nieco ponad 1000km) ścieżką turystyczną dla piechurów w Wielkiej Brytanii, która prowadzi m.in przez tereny wpisane na listę UNESCO. Kolejne niezwykle interesujące miejsce to St Michael's Mount wyspa na południowym wybrzeżu (administracyjnie należy do miasta Marazion), wysoka na ponad 300 metrów, z zamkiem i XV wieczną kaplicą.

Boscastle


Od góry, z lewej, wg wskazówek zegara: Bodmin Moor, St Michael's Mount, Charlestown, Port Isaac


I mogłabym tak wymieniać, a Wy czytalibyście do jutra. Prawda, że w Kornwalii nie można się nudzić?

A o jej kulinarnych aspektach będziecie mogli przeczytać kolejnej relacji.  Zapraszam jutro.

21 września 2012

Tu będę...

... jak mnie nie będzie. 

Bądźcie (nie)grzeczni, bawcie się dobrze, jeszcze lepiej jedzcie i wróćcie proszę na początku października. 

:)

Będę mieć ograniczony (jeśli w ogóle jakiś) dostęp do internetu, więc Wasze komentarze mogą się pojawiać z opóźnieniem. Na wszystkie odpowiem tuż po powrocie. 

Pozdrawiam ciepło i wyruszam na zasłużony urlop do Kornwalii. 



12 września 2012

Subiektywny przewodnik po książkach, część 4

Myślę, że już czas na recenzję, choć miałam w planach jeszcze dwa przepisy z nowej książki. Przepisy będą pewnie w przyszłym tygodniu, bo dopiero w weekend uda mi się je wykonać. Niezdecydowani poczekają więc na kolejne propozycje, a część z Was może już po ostatnich publikacjach się przekonała? Być może pomocna okaże się także dzisiejsza recenzja. 

Źródło: Amazon.co.uk



Mowa o nowej książce autorstwa jednego z moich ulubieńców Hugh Fearnley-Whittingstall'a. Trzy dobre rzeczy na talerzu - czy to brzmi banalnie? Nie mylcie tego przypadkiem z przepisami z trzema składnikami. To nie o to chodzi. Hugh sięgnął bowiem po formułę wymieszania w jednym daniu trzech składników o odmiennych smakach, czy konsystencji, aby stworzyć krótkie przepisy (ale nie trzyskładnikowe; oprócz tych trzech głównych występują też inne) niewymagające ani wymyślnych składników (często składniki są bardzo skromne), ani godzin przygotowania czy specjalistycznego sprzętu. Podczas lat swojej pracy, eksperymentowania w kuchni Hugh poznał tyle możliwych kombinacji składników, że zdążył już sprawdzić, co działa, a co niekoniecznie warte jest łączenia. I to co wg niego ze sobą dobrze współgra przedstawił w tej książce w formie 175 przepisów. 

Są kombinacje tak oczywiste, że nawet się nad nimi nie zastanawiamy, wśród klasyków na pewno są chrupiąca ryba w panierce, tłuste frytki i kremowy groszek; kwaśne owoce pod kruszonką z sosem waniliowym; sconesy, kremówka i kwaskowy dżem; czekoladowe ciasto z karmelem i odrobiną soli; tostowany chleb z roztopionym serem i słoną szynką. Słodkie, słone i chrupiące. Wyraziste, bogate, kruszące się. Liczba trzy ma w sobie jakąś magię, coś z mistycyzmu, jak się okazuje także w kuchni. 

W książce podzielonej na kilka działów (sałatki, startery i zupy, przekąski i dodatki, dania warzywne, dania z rybami, dania z mięsem, dania z makaronem i ryżem, owocowe przekąski, desery - treats to nie dosłownie desery, to coś na pocieszenie, na poczęstunek, ugoszczenie, w tym rozdziale moim zdaniem mógłby znaleźć się z powodzeniem cały poprzedni z owocami i wtedy nazywać się powinien "desery") podaje konkretne przepisy na dania, w których trzy kluczowe składniki tworzą udaną kompozycję, ale także podaje pod przepisami alternatywy - zamienniki i dodatkowe składniki do rozbudowania przepisu. Dla osoby, która nie wymaga prowadzenia w kuchni za rękę i chce sama poeksperymentować, to jest świetna idea! 

Hugh zaznacza także we wstępie, że to kuchnia i jest tam miejsce na dużą elastyczność, proponuje eksperymentowanie, zamianę składników na inne, nawet niesprecyzowane w książce, podążając tylko ogólnymi wytycznymi (np. zamiana jednego chrupiącego warzywa na inne chrupiące) i zaznacza, że to może świetnie zadziałać, ale może też być kompletną klapą. Tu jest pole do improwizacji. 

Jeśli jednak nie chcecie improwizować, lubicie krótkie i konkretne przepisy, to ta książka też jest dla Was. Być może po jej lekturze otworzą się dla Was nowe drzwi kuchennej przygody?  

Poza tym książka jest przepięknie wydana. Ale szczerze mówiąc nie przypominam sobie książki wydanej przez to wydawnictwo, która by mi się nie podobała od strony graficznej. Fotografie kulinarne są minimalistyczne, rustykalne, Simon Wheeler po raz kolejny współpracuje z Hugh (jego zdjęcia są również w jednej z książek Hestona Blumenthala), a smaczku dodają ilustracje autorstwa Mariko Jesse, której prace możecie pamiętać z innej książki Hugh "River Cottage Everyday"

Jeśli jeszcze nie widzieliście przepisów na dania, które ja miałam niewątpliwą przyjemność wykonać, a potem jeszcze większą przyjemność zjeść, to zajrzyjcie:


Jeśli potrzebujecie więcej przykładów z tej książki, to w najbliższych dniach powinny pojawić się jeszcze co najmniej dwa - jeden na deser, a drugi na najdziwniejszą pizzę jaką widziałam w życiu. 



"Hugh's Three Good Things (on a plate)"

Wyd.  Bloomsbury Publishing Plc (sierpień 2012)

Twarda okładka, 416 stron