30 sierpnia 2010

Że też Ci się chce...




- Dobrze, że dziś piątek, kupię jakieś danie na wynos i zalegnę na sofie. A Ty co robisz?
- Otworzymy zimne piwo, zjemy obiad, zrelaksujemy się. Też się cieszę, że dziś piątek.
- A co na obiad?
- Kotlety rybne z frytkami i sałatą.
- Kupujesz w lokalnym sklepie z rybą i frytkami na wynos?
- Nie. Robię swoje.
- ???
- Dziś piątek, na markecie były świeże ryby, kupiłam łososia i zrobię z niego kotleciki. I prawdziwe domowe frytki. Dawno nie jedliśmy...
- Że też Ci się chce w piątkowy wieczór...
- No, chce mi się...


Kotlety z łososia


2-3 porcje

500-600g filetów łososia ze skórą
liść laurowy
pół cytryny
kilka kulek pieprzu
ziele angielskie
200g ziemniaków, najlepiej z dużą zawartością skrobi (użyłam Maris Piper - są także idealne na frytki)
3 dymki, posiekane
kawałek imbiru, ok. 2.5cm, posiekany
czerwona chilli, wypestkowana i posiekana
sól
pieprz

Do panierowania:

bułka tarta (najlepiej domowa, a idealna byłaby panierka japońska panko)
mąka pszenna
2 jajka
sól
pieprz

olej słonecznikowy do smażenia

Łososia włożyłam do rondelka, dodałam cytrynę podzieloną na ćwiartki, pieprz, ziele angielskie, liść laurowy, zalałam wodą i zagotowałam. Zmniejszyłam ogień i gotowałam 5 minut. Ściągnęłam z gazu i zostawiłam w wodzie, aby przestygło.

Ziemniaki ugotowałam i ciepłe przepuściłam przez praskę.

Odcedziłam łososia, oskórowałam i podziabałam widelcem, aby oddzieliły się z całości płatki. Wymieszałam rybę z ziemniakami, dymką, chilli, imbirem i doprawiłam masę solą i pieprzem.

Za pomocą pierścienia kuchennego formowałam kotleciki, jak nie jesteście tacy zboczeni, to po prostu uformujecie kotleciki rękoma.

Panierowałam w mące, jajku wymieszanym z solą i pieprzem, a potem w bułce, otrzepując jej nadmiar.

Smażyłam w oleju tak, aby z każdej strony przykrywał kotlety do połowy wysokości. Idealnie byłyby smażyć na głębokim oleju.

Podałam z:

Domowymi frytkami - sekretem ich smaku jest użycie odpowiedniego gatunku ziemniaków, te bardziej skrobiowe są lepsze. Najpierw smażę na mniejszym ogniu (temperatura ok. 190C), do momentu, kiedy mogę bez problemu wetknąć czubek noża we frytkę. Odcedzam (dobrze jest użyć specjalnego sitka do smażenia frytek, czy blanszowania warzyw) i podkręcam temperaturę (200-210C). Następnie smażę do utrzymania ulubionego stopnia zarumienienia.

Sałatą (konkretnie użyłam rukwi) - uznałam, że skoro w kotletach są niektóre tajskie składniki, to zrobię do niej dressing z oleju z prażonych sezamów, soku z limonki i miodu.

Do całości dodałam ćwiartki limonki i słodki sos chilli. Do tego zimne piwo i obiad gotowy!

27 sierpnia 2010

Poleciałam z tą polentą...



Moje pierwsze kontakty z polentą nie były obiecujące. Wyjazd na narty do Włoch z wielkimi nadziejami kulinarnymi, okazał się być rewelacyjnym urlopem w sensie sportowym, ale w kulinarnym był porażką. Niestety jedzenie w hotelu było paskudne, jedyne sensowne potrawy jadaliśmy więc w knajpkach na stoku w ciągu dnia.

Pewnego wieczoru podano bladą papkę, która swoim wyglądem nie zachęcała do spróbowania. Gdy przełamałam tę barierę, w myśl zasady "nie oceniaj książki po okładce" i spróbowałam polentę pomyślałam, że nigdy więcej nie wezmę jej do ust.

Do czasu, gdy w magazynach kulinarnych widziałam apetyczne zdjęcia i przepisy na gulasze czy zupy z polentą już raz zastygłą, a potem pokrojoną w kostkę i przesmażoną. Postanowiłam zapomnieć o tamtej papce i przygotować polentę w domu. Niespodziewanie nawet taka ugotowana polenta mi zasmakowała, a jak potem przesmażyłam ją i podałam z gulaszem okazała się moim nowym olśnieniem kulinarnym.

Niemal takim samym olśnieniem był ten przepis znaleziony u Ani. Niniejszym ją ściskam wirtualnie, bo jak się okazało to jest mój ulubiony sposób na wykorzystanie polenty.

Wprawdzie mój przepis jest zupełnie inny, gdyż nie miałam w domu większości składników z przepisu Ani, ale wykorzystałam pomysł posmarowania placka pesto i zapieczenia go z warzywami. W przyszłości zamierzam eksperymentować z różnymi rodzajami pesto, serów i warzyw, dzisiejsza propozycja wynikła tylko z ograniczonej zawartości naszej lodówki. Wyobraźnia jest jednak nieograniczona i nie zawaham się jej użyć. Czego też Wam życzę.


Polenta pieczona z warzywami


2 porcje

120g drobnej kaszki kukurydzianej (u mnie się to po prostu nazywa polentą, choć polenta to danie, a nie składnik)
dwie garści szpinaku
kawałeczek pleśniowego sera (użyłam lokalnego Jervaulx Blue)
2 ząbki czosnku
2-3 łyżki oliwy
mała cukinia
duży pomidor
kilka listków bazylii
sól
pieprz
syrop balsamiczny do dekoracji

Piekarnik nagrzałam do 200 stopni C.

Polentę ugotowałam wg instrukcji producenta i uformowałam placek na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Starałam się wyrównać górę.

Ze szpinaku, sera, 2 łyżek oliwy i pieprzu zrobiłam pesto - wszystko zmiksowałam na gładką masę w robocie kuchennym.

Cukinię pocięłam wzdłuż na wstążki używając obieraczki do warzyw. Usmażyłam al-dente na łyżce oliwy.

Na placku z polenty rozsmarowałam pesto, na górę położyłam wstążki cukinii i kawałki pomidora. Piekłam ok. 20 minut, na ostatnie 3 minuty włączyłam grill.

Po wyjęciu z piekarnika zsunęłam na talerz (polenta nieco się kleiła, szczególnie przy brzegach, więc może warto papier delikatnie posmarować oliwą przed położeniem polenty), położyłam na wierzch listki bazylii i udekorowałam syropem balsamicznym. Można go wykonać w domu poprzez zredukowanie (gotowanie, aż zgęstnieje) dobrego octu balsamicznego z odrobiną cukru.

24 sierpnia 2010

Bo...Bo... Bo mi się jeść chciało!



Jeść mi się chciało i chętki moje miałam sprecyzowane całkiem konkretnie: mięso jakieś, coś nowego, coś czego jeszcze nie próbowałam, co mnie zaskoczy. Gdzieś w myślach plątało się apetyczne zdjęcie zapiekanki z wołowiny, odnalazłam przepis w sieci. Następnie rzut okiem na składniki. Aha! Wszystko co potrzebne mam. Do dzieła więc! Nie wstrzeliłam się z tym daniem w okres trwania mistrzostw świata w piłce nożnej w Republice Południowej Afryki, ale co mi tam! Danie pyszne, proste w wykonaniu i daje pole do manewru, bo bobotie, o którym dziś mowa jest jak nasz polski bigos - nie na jednej słusznej receptury, a każda gospodyni ma wypracowany swój przepis. Ważne, aby trzymać się kilku zasad i do dzieła!

Po jakiejś dyskusji na angielskim forum skontaktowała się ze mną Karen, która mieszkała w RPA i podesłała mi przepis na żółty ryż, który tradycyjnie podaje do tej zapiekanki. Spróbowałam, bardzo mi smakował, podziękowałam autorce, a przepisem dzielę się z Wami.

Bobotie podaje się z ryżem, ale także z chutneyem. Jako, że w lokalnych delikatesach nie znalazłam południowoafrykańskich specjałów, to u nas bobotie było (była?) z indyjskim chutneyem z mango, co nie jest chyba wielkim odstępstwem, biorąc pod uwagę, ze bobotie ma długą tradycję, która sięga holenderskich kolonii w Indonezji. Czyli klimaty kulinarne podobne. A jeśli ktoś uważa, ze nie, to ja i tak się będę upierać, że smakowało rewelacyjne. A jak ktoś chce udowodnić, że chutney z RPA jest lepszy do tego dania, to proszę o przysłanie mi słoiczka w celach porównawczych. Jako ciekawostkę i swoistą notatkę na przyszłość (przeczytałam o tym, kiedy po bobotie nie było już śladu) wspomnę, ze bobotie też można podać z blatjang - coś w rodzaju dżemu/chutneya, a przygotowuje się to z moreli, cebuli, cukru, octu i przypraw. Blatjang jest mocno pikantny.

Przepisem na mięso zachwyciłam się u Lidki i troszeczkę go zmieniłam.


Bobotie

3 porcje

500g chudej mielonej wołowiny
czerstwa biała bułka
2 ząbki czosnku, obrane i drobno posiekane
2 łyżki masła klarowanego
ok. 2.5 cm kawałek imbiru, obrany i drobno posiekany
łyżeczka mielonego kuminu
łyżeczka słodkiej mielonej papryki
łyżeczka curry
łyżka czerwonego octu winnego
łyżka sosu Worcestershire (tutaj o sosie dla niewtajemniczonych)
łyżka koncentratu pomidorowego
2 łyżki rodzynek
2 łyżki suszonych moreli, pokrojonych na paseczki
2 jajka
ok. 150 ml mleka
sól
pieprz

Nagrzałam piekarnik do 200 stopni C.

Bułkę namoczyłam w mleku i odcisnęłam zachowując mleko. Wbiłam do niego jajka, doprawiłam solą i pieprzem i odstawiłam na później.

Czosnek z imbirem przesmażyłam chwilę na maśle. Dodałam mięso i smażyłam, mieszając i rozgniatając większe grudki. Gdy mięso się lekko zarumieniło dodałam kumin, curry, paprykę, ocet, rodzynki, koncentrat, sos Worcestershire, morele, sól i pieprz oraz bułkę. Wymieszałam dokładnie, aby pozbyć się ewentualnych grudek, czy kawałków bułki.

Następnie przełożyłam masę mięsną do żaroodpornego naczynia, polałam masą jajeczna i piekłam przez ok. 30 minut, aż powierzchnia będzie ścięta i przyrumieniona. Po upieczeniu odstawiłam na kilka minut i pokroiłam na porcje. Serwowałam z żółtym ryżem. Ważną zasadą przy gotowaniu ryżu jest to, aby mieć 3 porcje wody na jedną porcję ryżu.


Południowoafrykański żółty ryż

ok. 250ml ryżu (użyłam basmati)
ok. 750ml wrzącej wody
30g masła
łyżka cukru
łyżeczka kurkumy
łyżeczka soli
mała laska cynamonu
ok. 125ml rodzynek

W garnku rozpuściłam masło i dodałam ryż i kurkumę. Smażyłam krotko, aż cały się pokrył tłuszczem, dorzuciłam sol, cynamon, cukier i dolałam wodę. Zagotowałam i zmniejszyłam ogień do minimum. Przykryłam i gotowałam, aż ryż wchłonął prawie całą wodę, ale jeszcze był mokry. Dodałam rodzynki, delikatnie wymieszałam i trzymałam na małym ogniu, aż ryż był miękki. Lubi się lekko przypalić na dnie. Jak napisała autorka "jest trochę bogaty, sycący, ale co tam do cholery!". Ja tylko dodam, że świetnie pasuje do bobotie.

I na koniec jeszcze Wam życzę po afrykanersku: Smaaklike ete! *


* Smacznego!

20 sierpnia 2010

Chlebek nie dla androidów!



Lubię Sophie Dahl. Niezwykle przyjemnie się na nią patrzy, jest ciepła i sympatyczna. Zanim zajęła się pisaniem książek, była modelką (jest "obciążona genetycznie" - nieżyjący dziadek Roald był pisarzem - "Charlie i fabryka czekolady" - mówi Wam to coś? Pyta fanka Burtona, he, he! Jej mama także pisze książki). I to nie byle jaką modelką.

Nie zwróciłabym pewnie na nią uwagi w gąszczu wychodzonych wieszaków, które przechadzają się po wybiegach, czy pozują w sesjach magazynów mody. Ona była inna. W branży określa się takie dziewczyny "plus size". Nosiła rozmiar 42, a czasem nawet 44, w świecie mody, w którym kobietę w rozmiarze 38 i większym traktuje się jak grubaskę (sic!). Mimo to, a może właśnie dlatego trafiała do reklam najbardziej znanych marek na świecie. Z wielką ulgą oglądałam ją w sesjach, widząc tam normalną kobietę, a nie androida. Jak zobaczyłam w magazynie to zdjęcie, to szczęka mi opadła. Zrobione ładnych parę lat temu, jest dla mnie jedną z sesji-ikon ze świata mody.

Dziś Sophie Dahl ma już parę kilogramów mniej, a na koncie obok innych książek, także kucharską i serię programu kulinarnego dla BBC2 pod tytułem "The Delicious Miss Dahl" ("Przepyszna Panna Dahl"). Swego czasu o serii pisała Ania. Program skrytykowano za aluzje erotyczne (facet ma być jak ser - dojrzały i ostry), zbytni flirt z kamerą (ten wielki dekolt i trzepotanie rzęsami), za brak oryginalnych przepisów. Przyznaję, program nie jest wybitny, ale mimo to nadal z wielką przyjemnością patrzę na prowadzącą i nawet skusiłam się na upieczenie chlebka bananowego wg przepisu z jej książki.

Wybaczam debiutantce wszystkie niedociągnięcia, wybaczam brak wiedzy kulinarnej i technik, przez co jest daleko w tyle za innymi "celebrity chefs". Wgryzam się w przepyszny bananowy chlebek, chrzaniąc chorą presję obecnych czasów i przekonanie, że chude jest ładne.

Polecam to wszystkim normalnym kobietom, to bardzo kojące uczucie. A chlebek po wystygnięciu dobrze jest pokroić w plastry, chwilę tostować i zjeść na ciepło z masłem.


Chlebek bananowy
*

4 bardzo dojrzałe banany, takie z niemal czarną skórką
150g brązowego cukru
1 jajko, rozbełtane
75g masła, rozpuszczonego
łyżeczka ekstraktu waniliowego
170g mąki
szczypta cynamonu
szczypta soli
łyżeczka sody

Piekarnik nagrzałam do 175 stopni C.

Banany obrałam i rozgniotłam widelcem. Dodałam jajko, cukier, ekstrakt waniliowy i masło i dokładnie wymieszałam.

Mąkę wymieszałam z sodą i cynamonem i dosypałam do masy bananowej. Wymieszałam. Nie używam do tego miksera - składniki świetnie się łączą, gdy miesza się je widelcem lub łyżką.

Masę przelałam do foremki - keksówki (23x13x7cm) wysmarowanej masłem i oprószonej bułką tartą. Piekłam godzinę, najpierw studziłam kilka minut w formie, a potem przełożyłam na kratkę do całkowitego ostygnięcia.


* To jest ciasto, ale oryginalnie zwane "banana bread" - może ze względu na pieczenie go w foremkach w UK używanych do wypieku chleba, może z tego powodu, że świetnie smakuje posmarowany masłem. Jest to jednak zdecydowanie słodki wypiek, lepki, wilgotny, jakby gliniasty, czasem wychodzi lekko zakalcowaty. Taka jego uroda.

17 sierpnia 2010

Bliskie spotkania trzeciego stopnia




Jako, że całe życie mieszkałam w mieście i nie miałam rodziny na wsi, do której mogłabym jechać na wakacje, to nie miałam dużego doświadczenia z żywym inwentarzem dopóki nie przeprowadziłam się na wieś.

Mój pierwszy kontakt z kozą miał miejsce w okolicznościach... służbowych. W obecnej firmie, zanim dostałam pracę na pełen etat w księgowości, pracowałam przez cztery miesiące dwa razy w tygodniu i robiłam różne drobne roboty - przynieś, podaj, pozamiataj. Albo posortuj pocztę. Albo zrób wpłaty do banku. Albo pojedź i zrób zdjęcie nieruchomości, którą mamy do sprzedania, czy wynajęcia.

W rejonie, w którym mieszkam i pracuję szalenie popularne jest przerabianie starych kaplic, kościołów czy stodół albo stajni na domy. Dlatego też nikogo nie dziwią oferty sprzedaży stodoły (kamienne ściany, dach z kamiennych dachówek, czasem wybrakowany i nic więcej - zero okien, zero drzwi) za pieniądze, za które 20km dalej można kupić gotowy dom. Ktoś musiał przygotować ofertę dla potencjalnych klientów i potrzebował zdjęcia pewnej stodoły z pozwoleniem na przerobienie na dom. I padło na mnie.

Wjechałam w środek pola i wysiadłam z samochodu. Nie miałam kaloszy, więc w szpileczkach raz po raz wbijałam się w miękki grunt. Udało mi się zrobić kilka dobrych zdjęć i już miałam wracać do samochodu, kiedy poczułam, że coś mnie szarpie za spodnie. Koza próbowała je zjeść. A druga na mnie tupała. Zaczęłam odganiać tę pierwszą, ale chyba ją to jeszcze bardziej zachęcało. Czym prędzej uciekłam do samochodu i wróciłam do biura w oślinionych spodniach.

Do dziś nie ufam kozom, ale sery kozie wcinam na potęgę. A do kozich i innych serów pasuje idealnie karmelizowana cebula. A jeśli taka cebula dojrzeje kilka tygodni w słoikach, to dopiero palce lizać.

Przepis improwizowany i zdecydowanie do powtórki, bo właśnie otwarłam ostatni słoiczek. Jako, że sery u nas goszczą często, to cebula schodzi bardzo szybko i moja pierwsza porcja zrobiona z kilograma cebuli zniknęła w mig. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba miałam 6 słoiczków o pojemności 190ml. Niech Was nie kusi otwierać słoiczki wcześniej niż 4-6 tygodni po zawekowaniu. Ta cebula musi dojrzeć, otwarta wcześniej może Was zawieść.


Karmelizowana czerwona cebula

1kg czerwonej cebuli
ok. 50g masła (użyłam klarowanego)
ok. 150ml czerwonego octu winnego
ok. 100ml czerwonego wytrawnego wina
ok. 300g ciemnego cukru muscovado
dwie garści suszonej żurawiny
pół łyżeczki mielonej chilli
odrobina soli

Cebulę obrałam i pokroiłam na półplasterki. W dużym garnku z grubym dnem rozgrzałam masło i dodałam cebulę. Smażyłam na małym ogniu, mieszając, przez ok. 15 minut. Cebula ma być miękka i szklista, nie brązowa.

Następnie dodałam cukier, delikatnie wymieszałam i trzymałam na ogniu przez ok. 10 minut, po czym resztę składników i wymieszałam. Trzymałam na ogniu przez kolejne 15 minut. Część płynów musi odparować, więc można zwiększyć ogień, ale pilnować, aby nic się nie przypaliło.

Gorącą cebulę przełożyłam do wyparzonych słoiczków, zakręciłam i wstawiłam do góry nogami do garnka wyściełanego ściereczką. Zalałam wodą do połowy wysokości i gotowałam przez 10 minut. Ostudziłam i przechowywałam w ciemnym, chłodnym miejscu.

Do cebuli można dodać zioła, idealnie pasuje tymianek, ale ja wolę mieć bardziej neutralną cebulę, a zioła dodawać wg uznania przed podaniem.

14 sierpnia 2010

A ta znowu zwija!




Nie będę owijać w bawełnę - często kiedyś zwijałam, zawijałam, rolowałam. W Galerii Potraw nawet kiedyś ktoś spytał, czy chcę o tym porozmawiać. Rolada bezowa, tortille z grillowanym tuńczykiem, rolada szpinakowa z łososiem, roladki z kurczaka, roladki z ryby, roladki z cukinii, a także z bakłażanów, ślimaczki cynamonowe, czy z parmezanem i ziołami - prawda, że trochę się tego nazbierało? A pewnie i tak części nie pamiętam.

Dlatego oczywiste było, że w końcu zabiorę się za produkcję tarty, która okazała się być przepyszna, ale mało nie wyprowadziła mnie z równowagi podczas... rolowania składników, które miały się znaleźć na jej wierzchu.

Musiałam zrobić tę tartę także dlatego, że jestem wielką wielbicielką tart pieczonych do góry nogami. Nazwę je tartami Tatin, choć podobno taka oryginalna Tatin to tylko z jabłkami. Używam jednak tego wyrażenia do wszystkich tart pieczonych z ciastem na górze i odwracanych do góry nogami przed serwowaniem.

Przepis z dodatku do "La Cucina Italia" podała Letruska, a ja go nieco zmieniłam. Głównie przez nerwy i gapiostwo, ale jak się potem okazało, wyszło to tarcie na dobre.

Tarta Tatin z cukinią i papryką

4 porcje

375g rolowanego ciasta francuskiego
5 różnokolorowych papryk
3-4 cukinie, jędrne i nie za duże
garść parmezanu
150g mozzarelli
łyżka oliwy
sól
pieprz

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni. Papryki ułożyłam na blaszce, posoliłam i skropiłam oliwą. Piekłam, aż skóra zaczęła się przypalać. Przełożyłam gorące papryki do woreczków foliowych, które szczelnie zamknęłam i odłożyłam na bok na parę minut. Dzięki temu skóra lepiej schodzi z papryk. Obrałam je, pozbawiłam nasionek i pokroiłam w ok. 2cm plastry.

Cukinie za pomocą nożyka do obierania warzyw pokroiłam wzdłuż na plastry. Jeśli Wasz nożyk obiera super cienko, to wycinajcie plastry zwykłym nożem. Jak robiłam tę tartę pierwszy raz, to kroiłam zwykłym nożem, dziś już mam inny nożyk do obierania do warzyw, który kroi dość grubo - przyznaję, że opcja z obierakiem jest duuuuużo wygodniejsza i szybsza.

Plastry delikatnie oprószyłam solą i zostawiłam na ok. 20 minut, aby soki puściły. Wypłukałam pod zimną wodą i osuszyłam na papierowym ręczniku. Znowu uwaga - za pierwszym razem tego nie zrobiłam i tarta nieco podeszła sokiem. Jak lubicie wilgotne ciasto francuskie, to nie sólcie cukinii, uważam, że tarta jest smaczniejsza, gdy cukinia jest nieco bardziej sucha.

Dno metalowej patelni (25cm) wyłożyłam papierem do pieczenia i posypałam go parmezanem. Paski papryki zawijałam w plastry cukinii i układałam na papierze. W każdą roladę wsadziłam kawałeczek mozzarelli.

Całość posypałam pieprzem, przykryłam ciastem francuskim, dociskając jego brzegi do spodu patelni, nakłułam wierzch widelcem w kilku miejscach. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 220 stopni, przez ok. 20-25 minut. Jeśli wierzch się za mocno przypieka, należy go przykryć kawałkiem folii aluminiowej.

Po upieczeniu odstawiłam na parę minut, aby ciasto nieco ostygło, nakryłam patelnię dużym talerzem i odwróciłam do góry nogami.

12 sierpnia 2010

Podróż sentymentalna z zimnego Yorkshire...




... do Maroko, gdzie można zatopić się w morzu smaków i aromatów. Udała nam się parę dni temu, przy okazji przedstawiania jagnięciny mojej Mamie. Pogoda się popsuła, dziś mieliśmy nawet gradobicie. Z kubkiem ciepłej, pachnącej przyprawami herbaty przeglądając zdjęcia z ubiegłorocznego urlopu, wracam myślami do Maroko, którego kuchnia powaliła mnie na kolana. Stąd też pomysł, aby jagnięcinę przygotować w marokańskim stylu. Nie mam wprawdzie tradycyjnego naczynia - tagine, ale udało mi się upiec mięso tak pięknie, że było soczyste, pachnące i odchodziło lekko od kości. Nie radzę odkrajać tłuszczu, bo po pieczeniu odchodzi on elegancko i można go zostawić, a dzięki niemu mięso jest niezwykle soczyste i smaczne.




Dziękuję za cierpliwość i wszystkie życzliwe komentarze z ostatniego tygodnia. Także dzięki Wam, jeszcze bardziej mi się chce!


Kotlety jagnięce w stylu marokańskim


3 porcje

6 kotletów jagnięcych z kością i kawałkiem tłuszczyku
2-3 łyżki ras-el-hanout - marokańskiej mieszanki przypraw i ziół
2 łyżki oleju słonecznikowego (lub innego neutralnego)
2 cebule, obrane i pokrojone w dużą kostkę
3 ząbki czosnku, obrane i drobno posiekane
400g puszka siekanych pomidorów
2 garści suszonych moreli
garść rodzynek
garść płatków migdałowych
kilka łodyżek szafranu, namoczonych w łyżeczce zimnej wody
ćwierć łyżeczki kurkumy
ćwierć łyżeczki pieprzu cayenne
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki mielonego imbiru
1 łyżeczka słodkiej papryki
ok. 200ml bulionu warzywnego
łyżka miodu
sól
garść świeżej mięty
sok z połowy cytryny
kuskus

Kotlety posypałam ras-el-hanout, przykryłam folią kuchenną i zostawiłam w lodówce na noc.

Następnego dnia obsmażyłam je na brązowo na oleju i przełożyłam do żaroodpornego naczynia z przykrywką. Na oleju po smażeniu mięsa przesmażyłam chwilę cebulę, dodając czosnek na ostatnią minutę. Dołożyłam do mięsa.

Na patelnię wlałam pomidory i chwilę trzymałam na ogniu, po czym dodałam do mięsa.

Następnie wlałam na patelnię bulion, zagotowałam, zeskrobałam resztki ze smażenia. Dodałam do mięsa.

Do naczynia dorzuciłam morele, rodzynki, migdały, cynamon, imbir, paprykę, cayenne, szafran, kurkumę i miód. Przykryłam i piekłam przez ok. 2 godziny w temperaturze 150 stopni C.

Podałam z kuskus przygotowanym wg przepisu na opakowaniu, wymieszanym z posiekaną miętą i sokiem z cytryny. Całość posypałam jeszcze miętą.

2 sierpnia 2010

Bardzo miły dzień!

Kochani,

Mam niezwykłą przyjemność zaprosić Was do lektury wywiadu, który ukazał się dziś w serwisie Ugotuj.to. Znajdziecie go tutaj.

Dzień miło zaczął się od tej publikacji i mam nadzieję na jeszcze lepsze jego zakończenie, bo właśnie jedziemy odebrać moją Mamę z lotniska. Mogę do końca przyszłego tygodnia mało tu bywać, ale odpowiem na wszystkie komentarze najpóźniej w następny weekend.

Bardzo dziękuję tym, którzy mi dziś gratulowali na forach i facebook.

Miłej lektury i spokojnego wieczoru! Pozdrawiam ciepło!