31 stycznia 2011

Tradycyjne polowanie na bażanty w Yorkshire, część 2

Zapraszam na drugą i ostatnią część relacji z tradycyjnego dnia strzelania do bażantów w Yorkshire, którego pierwszą część znajdziecie tutaj.

Poranek i cześć popołudnia do lunchu spędziłam wraz z grupą strzelających, a po lunchu dołączyłam do tych, którzy dbają o to, aby całość przebiegła sprawnie. Umożliwiło mi to zrozumienie na czym całe przedsięwzięcie polega i po co potrzebna jest taka liczba osób, które de facto nie biorą bezpośrednio udziału w strzelaniu. Przy okazji udało mi się zobaczyć i sfotografować młodą sarnę.




(kliknij w zdjęcia, aby je powiększyć)

Dwóch najstarszych, może nie wiekiem, ale rangą i doświadczeniem panów tzw. head keepers dbało o to, aby każdy znalazł się na odpowiedniej pozycji, a grupa przesuwała się w jednym tempie, które też należy regulować w trakcie strzelania. Ponieważ często odległość nie pozwala im się komunikować, a krzyczeć raczej nie wolno, aby nie spłoszyć ptaków, posługują się oni małymi radiami. Tak samo kontaktują się zresztą z gospodarzem, który zajmuję się grupą strzelb.





W skład grupy, która pracuje przy takim wydarzeniu, oprócz osób z psami, które po każdym etapie przeczesują teren w poszukiwaniu ustrzelonych ptaków, są także tzw. beatersi (od ang. beat - uderzać). Wyposażeni w kijki, podążają oni wzdłuż i wszerz miejsca, w którym skupione są ptaki i uderzając w drzewa i wydając dziwne odgłosy próbują je stamtąd wypłoszyć. Część z nich ma także kolorowe flagi, zrobione z grubej folii. W momencie, gdy ptaki wylatują z krzaków, beatersi machają mocno flagami, których odgłos płoszy ptaki i kieruje je w stronę strzelb.

Strzelby zawsze czekają na gwizdek ze strony organizatorów, który oznacza początek i koniec strzelania w danym miejscu. Ostatni etap zakończył się nieco po godzinie 16, zaczęło się już powoli ściemniać. Mimo, że byłam ciepło ubrana jednak trochę zmarzłam, bo w wyższych partiach padał deszcz i część, którą spędziłam ze strzelbami była dla mnie mniej dynamiczna. W tym przypadku po prostu ustawiałam się z kimś z grupy i czekałam, aż rozstawią resztę towarzystwa na odpowiednie pozycje. W tym czasie w zasadzie nic się nie dzieje - należy stać, przygotować broń i czekać na gwizdek. Ci, którzy rzecz jasna byli ustawieni jako pierwsi, czekają najdłużej. Pod koniec stycznia w Północnym Yorkshire, szczególnie na wzgórzach Gór Penińskich wiatr i wilgoć potrafią przeszywać kości. Druga cześć, podczas której podążałam śladami beatersów była zdecydowanie bardziej dynamiczna i nie miałam okazji za mocno zmarznąć. Wróciłam do domu z wypiekami na twarzy, z powodu pogody, ale i emocji towarzyszących mi tego dnia.





A teraz o moich wrażeniach. Na pewno utwierdziłam się w przekonaniu, że lubię zapach prochu, a obecność broni mnie rajcuje. Miałam krótki epizod ze strzelaniem z wiatrówki do celu, szło mi raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie lubię broń i gdyby było mnie na nią stać, na pewno bym ją miała. Czy brałabym udział w takich polowaniach, gdyby było mnie na nie stać? Nie wiem. Nie wiem, czy mogłabym zabić zwierzę, nieprzymuszona głodem. Przyznaję, cała otoczka, cel towarzyski to może być atrakcyjne, ale chyba nie pociąga mnie aż tak. Być może dlatego, że nie wywodzę się z tzw. upper class? Nie oszukujmy się - to zajęcie dostępne tylko dla najbogatszych, a nawet część tych, którzy mają pieniądze nie strzela, bo nie wywodzi się ze środowiska, w którym polowania to pewien prestiż, wyznacznik przynależności do wyższej klasy i wielowiekowa tradycja.

Na pewno ukarał mnie mój wrażliwy nos - zapach zabitych ptaków unosi się w powietrzu od momentu gdy szybują z dużą prędkością ku ziemi (trzeba na nie uważać, jeden z nich spadł z hukiem tuż obok mnie, spadają z taką prędkością, że potrafią wgnieść porządnie dach samochodu). Zapach ten towarzyszył mi na każdym kroku, a w domu nawet po wzięciu długiego prysznica, miałam wrażenie, że czuję go nadal. Po jakimś czasie już tak nie drażni, gdy przebywa się na powietrzu, ale jednak go czuć.

Jeszcze jedna refleksja, która naszła mnie po dniu spędzonym na polowaniu. W czasach kiedy wolność człowieka jest tak ograniczana nakazami, zakazami, kiedy w każdym momencie możemy spodziewać się kolejnej dyrektywy UE, np. zakazującej jedzenia surowej wołowiny (jak to sarkastycznie opisała Niki Segnit), bo to tak strasznie szkodzi zdrowiu (i kiedyś będziemy opowiadać naszym wnukom o jedzeniu tatara obok opowiastek o paleniu papierosów w pubach, czy jeżdżeniu samochodem bez pasów bezpieczeństwa), takie polowanie na pewno daje namiastkę dawnych czasów. Grupa jest na prywatnym terenie, do gospodarza należy pokierowanie całością tak, aby żaden z uczestników nie ucierpiał, sami decydujemy o tym, czy pas bezpieczeństwa zapiąć czy nie (nikt nie zapiął). Nie oszukujmy się - w dzisiejszych czasach samo posiadanie strzelby daje jakieś poczucie wolności. To jest ten aspekt, który mnie z pewnością zafascynował.




Na koniec jeszcze słów kilka na temat mody typowej dla takich spotkań: panuje rzecz jasna tweed, także w nakryciach głowy, a oprócz kaloszy, które gwarantują suchą stopę przez cały dzień, także wysokie wełniane skarpetki, często specyficznie wiązane pod kolanem. Do tego akcesoria - paski na naboje, czy małe skórzane torebki.



28 stycznia 2011

Tradycyjne polowanie na bażanty w Yorkshire, część 1




(kliknij w zdjęcia, aby je powiększyć)


Za niespełna dwa miesiące minie pięć lat odkąd mieszkam w Yorkshire, lecz dopiero w zeszłą sobotę miałam okazję z bliska przyjrzeć się tradycji, która przyciąga tu ludzi z całej Wielkiej Brytanii i nawet świata - strzelania do ptactwa.

Wprawdzie od października do końca stycznia strzela się do bażantów (od września do kuropatw), co można zorganizować w wielu miejscach na świecie, ale tylko w Wielkiej Brytanii występuje pardwa, z której powodu w sezonie strzelniczym zjeżdżają się tu strzelby z rożnych zakątków świata. Sezon na pardwę zaczyna się w tzw. The Glorious Twelfth (Wspaniały/Pełen Chwały Dwunasty), 12 sierpnia i trwa do 10 grudnia. Ja dzięki uprzejmości naszych landlordów Adriana i Bridget mogłam podglądać grupę, która spędziła dzień na strzelaniu do bażantów i kuropatw.





Jest to na tyle droga rozrywka, że pewnie nigdy nie miałabym okazji w niej uczestniczyć - pomijam koszty zakupu sprzętu i ubrań (tak, tak, na to kładzie się mocny nacisk, zobaczycie na zdjęciach tę modę), to sama opłata za dzień spędzony na strzelaniu jest dość wysoka. Dlatego też bardzo chętnie skorzystałam z okazji podglądania innych.

Ktoś pomyślałby, że wystarczy wyjść na wzgórza i poczekać, aż trafi się jakiś ptak (polowania na lisy zostało w Wielkiej Brytanii zakazane po ponad pięciuset latach tradycji, najpierw w Szkocji, a potem w Anglii i Walii w 2004 roku, ale mimo jakichś luk w prawie nadal niektórzy je organizują stosując inne metody niż sprzed wprowadzenia ustawy), a potem wystrzelić. Okazuje się jednak, że to sprawa wymagająca niezwykłego zorganizowania i nakładu pracy wielu ludzi.






Przygotowania do sezonu trwają miesiącami. Właściciel ziemski zatrudnia ludzi, którzy hodują bażanty i kuropatwy na jego terenie, to tzw. game keepers. Populacja rozmieszczona jest w kilku miejscach, ptaki ok. jesieni osiągają dorosły wiek, a sezon strzelniczy się zaczyna. Między innymi ta kilkumiesięczna praca generuje koszty takiego dnia spędzonego na strzelaniu.

A sam dzień? Rozpoczął się przed 9 rano, zbiórką przy samochodach, które zabrały uczestników i tych, którzy obsługiwali ten dzień od strony technicznej. Strzelanie odbyło się w siedmiu rożnych miejscach - pięciu przed przerwą na lunch i dwóch popołudniu; wszystko odbywało się na prywatnym terenie. Między tymi miejscami przemieszczaliśmy się samochodami z napędem na cztery koła (teren mocno pagórkowaty, no i przecież nie korzystaliśmy z dróg), jednak tylko do pewnego momentu, kolejne etapy pokonywaliśmy pieszo - po pierwsze ze względu na niedostępność terenu, a po drugie z obawy przed przedwczesnym wypłoszeniem ptaków.





Landlord jako gospodarz ustawiał kolejne strzelby (czyli mężczyzn z bronią, tym razem żadna z kobiet nie strzelała), na pozycjach co kilkanaście metrów. Każdy ze strzelających przed wyjazdem losował numerek, aby przemieszczanie się i ustawianie ich na kolejnych pozycjach przebiegało sprawnie. Adrian po prostu rzucał hasłem: numery 1-4 do tego samochodu, czy 5-8 idą w tym kierunku itd. Tym razem był to dzień dla znajomych i rodziny, czyli bardziej relaksacyjny i bez presji, że trzeba ustrzelić taką, a nie inna liczbę ptactwa, za którą zapłacił klient. Mimo to, musiała panować do pewnego stopnia organizacja i porządek, po to między innymi te numerki.

Większości mężczyzn na pozycjach towarzyszyła kobieta, nie jest to normą, ale tym razem była to po prostu grupa znajomych, no i żadna kobieta nie strzelała. I tak jak myślałam - samo strzelanie nie jest clou takiego dnia, ale odzianie się w niecodzienne ubrania, spacery między lokacjami, rozmowy, czy wspólny posiłek.







Poza przerwą na lunch, która miała miejsce w domu landlorda (choć może powinnam napisać rezydencji), ale bywa, że strzelający udają się do lokalnego pubu. Trwa to ok. 45 minut, a potem znowu samochodami jedzie się na kolejne miejsce (to tzw. drives, każda zmiana miejsca, w którym się strzela liczy się jako drive). Z racji tego, że o tej porze roku szybko się ściemnia, to po lunchu z reguły jedzie się w dwa miejsca, większość zalicza się raczej przed przerwą. Przed lunchem mieliśmy także przerwę w jednym z miejsc - podładowaliśmy baterie słodyczami i szklaneczką likieru ze śliwek lubaszek (damson gin).



Towarzyszyły nam też psy - tradycyjnie spaniele i labradory. W Anglii labradory określa się idealnym psem myśliwskim towarzyszącym w polowaniu. Oczywiście muszą pochodzić od dobrych rodziców i być odpowiednio przeszkolone. Psy są potrzebne tym, którzy po każdej sesji przechodzą przez teren i zbierają martwe ptaki. Nic nie może być zostawione; ptaki patroszy się, czyści i część sprzedaje do lokalnych pubów, restauracji czy rzeźników. Psy są potrzebne także z innego powodu. Zdarza się, że niewprawiona strzelba zrani ptaka, ale go nie zabije. Pies gdy pozbiera ptactwo z ziemi zanosi je do właściciela i jeśli jakiś z ptaków jest zraniony, ale jeszcze żywy szybkim ruchem narzędzia łamie mu się kark. Zraniony ptak pozostawiony na wolności jest skazany na długą śmierć - albo zostanie rozszarpany przez inne zwierzęta, albo się wykrwawi w bólu, albo nie będzie w stanie zdobyć pożywienia.









Ustrzelone ptaki wiąże się w pary i zawiesza na ramie, specjalnie skonstruowanej na jednym z samochodów.







CDN.

26 stycznia 2011

Grzaniec na niepogodę



Jak wspominałam na Facebook obecnie przygotowuję dla Was fotorelację z tradycyjnego dnia strzelania w Yorkshire. W oczekiwaniu na ten wpis, który będzie uwieńczeniem sezonu strzelniczego, zapraszam na grzany cydr. Świetnie smakuje i pięknie mnie rozgrzał po całym dniu biegania po wzgórzach penińskich w zimny, wilgotny styczniowy dzień.

Pierwszy raz zobaczyłam go w grudniu u Jamiego, ale z powodu przyjmowania leków dopiero w nowym roku mogłam spróbować. I choć lubię grzane wino, czy piwo, to jednak cydr wyparł te dwa napoje - zdecydowanie trafił w mój smak. Od tamtej pory robiłam go już parę razy. Recepturę Jamiego nieco zmieniłam, ale kiedyś z ciekawości podążę za nią dokładnie.





Grzany cydr

2 porcje


pinta (ok. 560ml) cydru (użyłam irlandzkiego Bulmersa)
3 obierki skórki pomarańczy (najlepiej użyć obieraczki do warzyw i obrać je dość cienko, unikając białej błony; to samo dotyczy cytryny)
2 obierki skórki cytrynowej
kawałek kory cynamonowej
5 goździków
nieco utartej gałki muszkatołowej
1 kulka ziela angielskiego
1 gwiazdka anyżku
2 płaskie łyżeczki cukru (lub więcej, zależy jak wytrawny jest cydr)

Wszystkie składniki umieściłam w rondelku i zagotowałam na delikatnym ogniu. Nie gotowałam długo, bo nie chciałam, aby cały alkohol wyparował. Wlałam do dwóch kubków przez sitko i serwowałam od razu.

Mam nadzieję, że już w nadchodzący weekend uda mi się znowu zabrać Was w moje okolice. Zapraszam!

22 stycznia 2011

Romantyczna kolacja z pewnym panem




Tak, nadal randkuję z intrygującym panem selerem. Moje uczucie do niego wzrasta z każdym pysznym posiłkiem.

Jakiś czas temu miałam ochotę zrobić coś w rodzaju selerowego dauphinoise (klasycznie to zapiekanka z ziemniaków pokrojonych w plasterki i zalanych śmietaną), ale po lekturze tej książki postanowiłam posunąć ten eksperyment dalej. Wprawdzie autorka nie pisze o selerze korzeniowym, a naciowym, ale zdecydowałam się zaryzykować i połączyłam ten pierwszy z niebieskim serem pleśniowym i orzechami włoskimi.

To zdecydowanie najlepsze selerowe danie jakie jadłam w życiu. Obroni się samodzielnie, albo jako dodatek do mięsa. Moje uczucie do selera jest teraz jeszcze bardziej gorące.



Zapiekanka z selera, niebieskiego sera i orzechów włoskich


2 porcje (jako samodzielne danie)
4 porcje (jako dodatek)


duży seler korzeniowy, ok. 800g, obrany i pokrojony w cieniutkie plasterki
ok. 100g niebieskiego sera (użyłam Blue Stilton)
garść łuskanych orzechów włoskich, drobno posiekanych
ok. 100ml mleka
ok. 100ml kremówki
ok. 100ml bulionu warzywnego
świeżo zmielony czarny pieprz
odrobina masła do wysmarowania naczynia

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C.

Żaroodporne naczynie wysmarowałam masłem i ułożyłam w nim plasterki selera.

Mleko, kremówkę, ser, bulion zagotowałam, zmniejszyłam ogień i mieszałam aż ser się rozpuścił. Doprawiłam pieprzem, nie soliłam, bo ser jest dość słony.

Seler zalałam sosem, posypałam orzechami, przykryłam naczynie kawałkiem folii aluminiowej i piekłam przykryte przez ok. 30 minut. Następnie odkryłam i piekłam kolejne 15 minut.

Serwowałam ćwiartki zapiekanki (po pokrojeniu z naczynia z łatwością wyciągnęłam je za pomocą szpatułki) z piersią kurczaka, nadzianą serkiem kremowym i pieczoną w szynce włoskiej.

20 stycznia 2011

Jedzmy śniadanie jak królowie




Mówi się, że śniadanie powinno się zjeść jak król, obiad jak szlachcic, a kolację jak biedak. W związku z tym zaserwowałam niedawno iście królewskie śniadanie, choć trochę z mentalnością biedaka - wykorzystałam stare pieczywo. Pamiętacie śniadanie cesarzowej? Dziś kolejne sycące, aromatyczne śniadanie na słodko. Tak pyszne, że mogłoby spokojnie znaleźć się na królewskim stole.





Tosty francuskie z syropem pomarańczowym


2 porcje

6 kromek czerstwej bagietki
2 jajka
ok. 100ml mleka
sok i skórka otarta z jednej dużej pomarańczy
2 kopiaste łyżki drobnego cukru
kilka łyżek masła do smażenia

Jajka, mleko i skórkę pomarańczy rozmieszałam dokładnie i zamoczyłam w nich kromki pieczywa. Po ok. dwóch minutach obróciłam pieczywo, aby równomiernie namokło.

Sok z pomarańczy zagotowałam z cukrem, zmniejszyłam ognień i gotowałam kilka minut do uzyskania syropu.

Na maśle smażyłam namoczone pieczywo, aż było zarumienione z obu stron. Przełożyłam na talerze i polałam syropem.

18 stycznia 2011

Makaron. Pikatny, słony i chrupiący.




Za co kocham makarony? Głównie za to, że przygotowanie dań na ich bazie trwa kwadrans. Także za to, że można je jeść jedną ręką z miski siedząc na ulubionej kanapie, czy nawet na podłodze przed kominkiem. Za to, że nie muszą być eleganckie, a mimo to widok miski pełnej makaronu z odrobiną sera, oliwy, czy ulubionego sosu albo pesto zawsze powoduje uśmiech na naszych twarzach. Nie inaczej było z tym spaghetti.


Spaghetti z sardelami i bułką tartą


2 porcje

ok. 200g spaghetti
5-6 łyżek oliwy
8 solonych marynowanych sardeli (anchois)
duża garść natki pietruszki
1 czerwona chilli
ok. 4 łyżki bułki tartej

Wstawiłam wodę na makaron i zabrałam się za przygotowanie reszty składników.

Chilli wypestkowałam (możecie zostawić pestki, jeśli lubicie bardziej ostre dania) i bardzo drobno posiekałam. Pietruszkę także drobno posiekałam. Sardele roztarłam nożem na desce do krojenia i z grubsza posiekałam.

Na rozgrzaną patelnię wlałam oliwę, wrzuciłam chilli, pietruszkę i sardele i smażyłam minutę. Następnie dorzuciłam bułkę tartą i smażyłam, aż się lekko zarumieniła. Jeśli bułka zabiera dużo oliwy i jest nadal dość sucha, to należy chlusnąć nieco więcej oliwy.

Makaron ugotowałam al dente, odcedziłam, wrzuciłam na patelnię i wymieszałam dokładnie z resztą składników. Serwowałam od razu.

15 stycznia 2011

Zapomnianie kąski



W czasach kiedy żywność nie była tak łatwo dostępna i relatywnie tania nie było mowy o tym, żeby np. z zarżniętej krowy wyrzucić jakieś części, które są mniej smaczne, czy wymagają bardziej skomplikowanej, czy dłuższej obróbki. I nie mam na myśli tylko lata rewolucji przemysłowej, kiedy dla niektórych jedyną opcją na obiad były podroby, lub tanie skrawki mięsa; w Wielkiej Brytanii do połowy lat pięćdziesiątych racjonowano żywność. To dopiero dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie nie pamiętają tego, starsze osoby nadal mają wspomnienia czasów, w których trudno było o pewne produkty.

W związku ze zmianami, które nastąpiły na rynku żywności, a także z tym, że społeczeństwa zachodnie generalnie stać na większość produktów, pewne potrawy odeszły niemal w zapomnienie. W Wielkiej Brytanii dotyczy to np. podrobów, które pojawiają się wprawdzie na menu w tradycyjnych pubach, czy dobrych restauracjach, ale już nie są popularne w wielu angielskich domach. Podobnie jest z kawałkiem brzucha wieprzowego (w Polsce to boczek), który pokazałam tutaj, a także z piersią jagnięca, którą prezentuję dzisiaj.

Oba wspomniane cięcia są niezwykle tanie i przyznać muszę, że nie mają bardzo dużo mięsa, a sporo tłuszczu. To jednak powoduje, że pieczone długo w niezbyt wysokiej temperaturze są soczyste w środku, a na zewnątrz mają chrupiącą skórkę. Nie wspomnę już o intensywnym aromacie. Wymagają jedynie nieco więcej czasu i zastosowania kilku kulinarnych trików.

Dzisiaj pieczona nadziewana pierś jagnięca, improwizowana, bo niestety w sieci nie ma zbyt wielu przepisów. Poradziłam się rzeźnika, jak ją upiec, a nadzienie skomponowałam sama. Efekt zaskakująco smaczny, a ja będę częściej sięgać po ten tani, pyszny, zapomniany kąsek.



Pierś jagnięca nadziewana morelami


2 porcje


ok. 700g piersi jagnięcej
1 cebula, obrana, pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku, obrane, z grubsza posiekane
garść suszonych moreli
2 kromki czerstwej bagietki, pokrojone w kostkę
4 łyżki oliwy
mała garść listków świeżej mięty
świeżo zmielony czarny pieprz
sól tymiankowo - cytrynowa (można użyć zwykłej)
szklanka bulionu warzywnego
3/4 szklanki czerwonego wytrawnego wina

Cebulę podsmażyłam na 3 łyżkach oliwy na małym ogniu, aż była miękka, ale nie brązowa. Dodałam czosnek i smażyłam jeszcze minutę. Odstawiłam, aby lekko ostygło.

W robocie kuchennym umieściłam bagietkę, morele, miętę, nieco soli i pieprzu i dodałam cebulę z czosnkiem, starałam się, aby na patelni zostało jak najmniej tłuszczu - oliwa pomaga związać nadzienie. Zmieliłam, ale nie na idealnie gładką masę - chciałam, aby zostały małe kawałeczki moreli.

Nadzienie rozsmarowałam na płacie mięsa, zwinęłam w roladę i związałam w czterech miejscach sznurkiem. Na tej samej patelni, na której smażyłam cebulę rozgrzałam 1 łyżkę oliwy i obsmażyłam roladę na bardzo dużym ogniu.

Następnie przełożyłam mięso do żaroodpornego naczynia dolałam wino i połowę bulionu, przykryłam kawałkiem folii aluminiowej i wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 140 stopni C. Piekłam 3 godziny, po tym czasie odkryłam, dolałam resztę bulionu, podkręciłam temperaturę do 180 stopni i piekłam kolejne 40 minut.

Po pieczeniu przełożyłam na deskę do krojenia, przykryłam kawałkiem folii i odstawiłam na ok. 10 minut, aby mięso odpoczęło i soki równomiernie się po nim rozprowadziły.

Kroiłam na plastry i serwowałam z ziemniakami, marchewka i pasternakiem pieczonymi w gęsim smalcu z czosnkiem.

12 stycznia 2011

Pięć lub mniej składników #4



Poprzednie posty z serii:

#1 Zasady serii i wieprzowina w sosie karmelowym

#2 Łosoś pieczony z koprem włoskim i oliwkami

#3 Tagliatelle z cukinią i suszonymi pomidorami


Odświeżam serię i zgodnie z jej zasadami wyłączając sól i pieprz, pokazuję danie, do przygotowania którego potrzeba nie więcej niż pięć składników. Dzisiaj dla odmiany przekąska, lekki lunch, czy po prostu zapchajdziura w oczekiwaniu na główne danie.

Przyznaję, że pierwszy raz połączyłam niebieski ser z awokado i dla mnie to połączenie zadziałało, myślę, że można połączyć oba składniki w jedną pastę, ale tym razem po prostu pokruszyłam go na wierzch.


Pasta z awokado z niebieskim serem

2 porcje

2 dojrzałe awokado*
sok i skórka otarta z jednej limonki
nieco pokruszonego niebieskiego sera (użyłam Blue Stiltona)
4-6 kromek świeżej bagietki, lub czerstwej zgrillowanej
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Awokado przekroiłam na pół, przekręciłam obie połówki w przeciwnym kierunku i rozdzieliłam. W jednej z nich została pestka, więc szybkim ruchem wbiłam w nią poziomo nóż i wykręciłam z miąższu. Wydrążyłam miąższ łyżeczką i umieściłam w mini robocie kuchennym. Dodałam sok i skórkę limonki, nieco soli i sporo pieprzu. Zmieliłam na gładką masę. Rozsmarowałam na bagietce i na górę pokruszyłam ser.


*w sklepie często awokado jest dość twarde, należy je owinąć w gazetę/papier i zostawić w pokojowej temperaturze przez 2-3 dni

11 stycznia 2011

Konkurs Blog Roku

Kochani,

Zgłosiłam "Zmysły w kuchni" do tegorocznej edycji konkursu organizowanego przez Onet.pl. W chwili obecnej odbywa się jego drugi etap - czyli głosowanie smsowe. Blogi, które zdobędą najwięcej głosów przejdą do kolejnego etapu i będą oceniane przez jurorów w danej kategorii. Ten etap głosowania SMS potrwa do 20.01.2011 do godziny 12:00.

Jeśli macie ochotę oddać na niego głos, wyślijcie proszę SMS o treści H00707 na numer 7122 (koszt SMS to 1,23 zł brutto).

Dziękuję!


10 stycznia 2011

Subiektywny przewodnik po książkach, część 1

Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem napisania kilku słów o ulubionych książkach kucharskich, czy około kulinarnych, ale to dopiero w zeszłym tygodniu dostałam impuls, który ostatecznie przekonał mnie, że powinnam zacząć ten cykl. Dlaczego akurat teraz? Dlatego, że moją bibliotekę zasiliła nowa pozycja, która mną obsesyjnie zawładnęła. Książka, która powinna stać się biblią każdej osoby, która jest zafascynowana jedzeniem, gotowaniem, szukaniem nowych smaków i ich kombinacji. Dlatego postanowiłam zacząć właśnie od niej. Mowa o angielskojęzycznej (mam nadzieję, że zostanie kiedyś wydana po polsku) "The Flavour Thesaurus" autorstwa Niki Segnit.




Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, czy tak naprawdę potraficie gotować? Co świadczy o tym, że potraficie gotować? Czy to, że podążacie ściśle za przepisem z książki i rezultat jest dokładnie taki, jak na kolorowym zdjęciu, a może sami intuicyjnie łączycie pewne smaki, tak że efekt jest zawsze co najmniej zadowalający? Otóż ja ciągle uważam, że gotować nie potrafię i ciągle się uczę, być może za 10, 15, 20 lat stwierdzę, że wszystkie książki kucharskie, kolorowe magazyny kulinarne nie są mi do niczego potrzebne, bo właśnie poczułam się dobrą kucharką.

Podobne dylematy przeżywała autorka, zadając sobie pytanie czy po 20 latach doświadczenia w kuchni, pracy w biznesie spożywczym jest dobrą kucharką, a dodatkowo jej kulinarną pewność siebie zachwiała pewna kolacja u znajomej. Tam bowiem zaskoczyło ją połączenie smaków, na które by sama nie wpadła, a które było zaskakująco trafne. Zaczęła sobie zadawać pytanie skąd gospodyni wiedziała, aby połączyć dwa produkty, które na pierwszy rzut oka nie będą ze sobą dobrze współpracować. Zaczęła więc poszukiwać czegoś w rodzaju kompendium wiedzy o smakach, czy słownika synonimów kulinarnych. Nie znalazła go, dlatego postanowiła sama go napisać.

Mimo, że sama twierdzi, że jest bałaganiarą, to muszę przyznać, że książka jest niezwykle sensownie usystematyzowana, czytelna i wyszukiwanie informacji jest bardzo łatwe. Tak, jest to jedna z tych książek, po które warto sięgać, gdy macie jakiś składnik, a nie jesteście pewni z połączeniu z czym się dobrze sprawdzi. Po przeczytaniu wstępu można ją czytać na wyrywki, skacząc po ulubionych składnikach. Nie jest to typowa książka kucharska, choć pojawiają się przepisy. Nie ma tu natomiast zdjęć. Za to, oprócz ogromu wiedzy o łączeniu poszczególnych składników w pary, znajdziecie tu tło historyczne, kulturowe i wiele ciekawych około kulinarnych informacji. Często opisanych kwieciście, poetyckimi porównaniami i metaforami. To jest książka do czytania dla relaksu, a wiedza dzięki niej nabyta pomoże Wam się rozwinąć w kuchni.

Autorka bazowała na 99 najbardziej popularnych rodzajach jedzenia i podzieliła je na 16 grup smakowych, m.in. pieczony (czekolada, kawa, orzeszki ziemne), mięsny (m.in. kurczak, wieprzowina, wątroba), ziemisty (m.ni. kumin, grzyby, buraki), morski (kawior, ostrygi, skorupiaki, białe ryby), leśny (m.in. orzechy laskowe, dynia piżmowa, kasztany). Pewnych produktów nie znajdziecie na liście, wybór autorki był bowiem subiektywny, za co zresztą przeprasza czytelników zawiedzionych np. tym, że nie uwzględniła cukinii. Uważa też, że jej książka nie wyczerpuje tematu.

Autorka usystematyzowała składniki w pary, co daje wielką liczbę kombinacji (niemal 5 tysięcy, a w książce opisanych jest 980). Myślicie o trzecim składniku? Otóż trzeci składnik zwiększyłby liczbę kombinacji do ponad 150 tysięcy! To rzecz jasna spowodowałoby, że książka urosłaby do niebotycznych rozmiarów i byłaby nie dość, że ciężka do napisania, to pewnie mało przyjemna do czytania. Poza tym bazując na sprawdzonej kombinacji dwóch składników można przecież eksperymentować z dodaniem innego składnika z grupy, która pasuje do grupy jednego z bazowych składników.

Cóż jeszcze mogłaby dodać poza tym, że książka miała fantastyczne recenzje w Sunday Times czy Observer, a także to, że jeden z moich kucharskich guru - Heston Blumenthal uważa ją za inspirujące źródło informacji?

Odkąd ją czytam, a robię to w każdej wolnej chwili (i wszędzie ją ze sobą noszę), czuję się jakbym odkrywała nowe planety. Nawet jeśli czasem połączenia są dla mnie oczywiste, albo gdy nie nie zgadzam z opinią autorki (moje ulubione połączenie czekolady i buraka w cieście uważa za nieprzyjemne - cóż, smak to taka subiektywna sprawa).

P.S. Podziękowania dla Anny Marii, od której dowiedziałam się o tej książce.



Niki Segnit "The Flavour Thesaurus"

Wyd. Bloomsbury Publishing PLC, 2010
Twarda okładka, 400 stron

5 stycznia 2011

Feler? Nie, afrodyzjak.



Seler - to warzywo mam wrażenie, jest nieco po macoszemu traktowane w kuchni. A szkoda, bo jego intrygująca goryczka i intensywny zapach mogą być niesamowicie stymulującym czynnikiem. Wiedziała o tym Madame de Pompadour racząc Ludwika XV zupą z selera, być może dzięki temu pozostała jego ulubioną kochanicą?

Seler jest bogaty w witaminy i minerały, podobno działa odmładzająco i relaksująco. O jego właściwościach jako środka pobudzającego męskość, niemal tak starego jak najstarszy zawód świata nawet nie wspomnę. A jeżeli dodam, że ugotowałam pyszną zupę, której innym składnikiem był imbir także uznawany za afrodyzjak, to dacie selerowi szansę?

Inspirowałam się przepisem z magazynu "Olive" (luty 2009) i ugotowałam dwie wersje.




Zupa krem z selera, gruszki i imbiru

4-6 porcji

2 łyżki oleju słonecznikowego
4 szalotki, obrane i drobno posiekane
2 ząbki czosnku, obrane i drobno posiekane
kawałek świeżego imbiru, ok. 2.5 cm, obrany i drobno posiekany
duży seler, ok. 800g, obrany i pokrojony w kostkę
2 dojrzałe gruszki, obrane, pozbawione gniazd nasiennych i pokrojone w kostkę
1l bulionu warzywnego
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
nieco posiekanej pietruszki

Do wersji wege: kawałek czerstwej bułki pokrojonej w kostkę, skropionej oliwą i upieczonej na grzanki.

Do wersji mięsnej: kawałek boczku, pokrojonego w kostkę lub paski i uprażonego na suchej patelni.


Rozgrzałam olej w rondlu i na małym ogniu usmażyłam szalotki, imbir i czosnek, aż były miękkie, przez ok. 5 minut. Pilnowałam, aby się nie zbrązowiły.

Następnie dodałam seler, gruszki, bulion, dokładnie wymieszałam, przykryłam i gotowałam przez ok. 20 minut, aż seler był miękki.

Ściągnęłam z ognia, zmiksowałam blenderem na gładką masę, doprawiłam solą i pieprzem. Serwowałam z posiekaną pietruszką i w dwóch wersjach: jedną z boczkiem, a drugą wegetariańską z grzaneczkami.

1 stycznia 2011

Manifest noworoczny!



Ludu pracujący miast i wsi!


Widmo krąży po Europie - widmo plastikowych dań. Zgniły Zachód zasypał nas fixami w proszku, sosami ze słoików, nawet Wschód często rzuca nam kłody pod nogi - Chińczyk (jeśli ktoś takiego po ręka ma) dosypuje magiczne proszki do swych dań na wynos. Ile w tym cukru! Ile w tym soli! Można by wyżywić masy pracujące!

Proletariuszki, które mają postanowienie pozbycia się kilku zbędnych centymetrów w nowym roku tym bardziej powinny zacząć gotować klasykę dań kantońskich w domu, miast brać ją na wynos.

Niech drżą wszystkie bary serwujące chińszczyznę na wynos. Nie macie do stracenia nic prócz swych kajdan. Do zdobycia macie całą gamę smaków.

Wielbiciele klasyki słodko-kwaśnej wszystkich krajów, łączcie się!





Szczęśliwego nowego roku dla wszystkich czytelników!

Po tym wstępie, inspirowanym jednym z najbardziej absurdalnych tekstów jakie ujrzały światło dzienne*, zapraszam Was na klasykę kuchni kantońskiej, danie, który każdy chyba zna, ale nie każdy wie, jak je przygotować w domu. A warto. W mniej niż pół godziny miseczka aromatycznego jedzenia zagości na Waszym stole, a Wy będziecie wiedzieć co dokładnie jecie.

Przepis na sos słodko-kwaśny pochodzi z książki Kena Homa "Foolproof Chinese Cookery"**, która to zawiera naprawdę proste przepisy na klasyki szeroko pojętej kuchni chińskiej. Możecie go użyć do krewetek, wieprzowiny, czy do kurczaka i bawić się różnymi kombinacjami warzyw - oprócz tego co dziś w daniu u mnie, pasują do niego także cienko pokrojone marchewki, kasztany wodne, czy egzotyczne grzyby.


Słodko-kwaśny kurczak


2 porcje

łyżka oleju z orzechów ziemnych
kawałek imbiru wielkości orzecha włoskiego
2 ząbki czosnku
4 dymki
2 nieduże piersi kurczaka
czerwona papryka
zielona papryka
puszka pędów bambusa, 120g po odsączeniu
kawałek ananasa (użyłam ok. ćwiartki małego ananasa, można użyć puszkowego, choć świeży jest smaczniejszy)
sól
pieprz

Na sos

150ml bulionu z kurczaka lub warzyw
2 łyżki wina ryżowego Shaoxing lub wytrawnego sherry
3 łyżki jasnego sosu sojowego
2 łyżki ciemnego sosu sojowego
1½ łyżki koncentratu pomidorowego
3 łyżki octu ryżowego lub jabłkowego
1 łyżka cukru
1 łyżka skrobi kukurydzianej (lub mąki ziemniaczanej) rozprowadzona w 3 łyżkach wody

Przygotowałam wszystkie składniki, aby były gotowe do szybkiego smażenia: imbir i czosnek obrałam i drobno posiekałam, pokroiłam ukośnie dymkę, papryki pozbawiłam gniazd nasiennych i pokroiłam w paski, pokroiłam ananas na kawałki wielkości kęsa. Mięso pokroiłam na dość cienkie plasterki.

W woku lub dużej głębokiej patelni rozgrzałam olej i wrzuciłam do niego imbir, czosnek i połowę dymki (tę dolną, twardszą cześć, tę ciemniejszą zieloną zostawiam do posypania gotowego dania), smażyłam na dużym ogniu energicznie mieszając. Po ok. 30 sekundach dodałam mięso i kiedy się z zewnątrz obsmażyło dodałam paprykę i pędy bambusa, delikatnie posoliłam i dodałam nieco pieprzu. Mieszałam od czasu do czasu, w tzw. międzyczasie przygotowując sos.

Wymieszałam wszystkie jego składniki, oprócz skrobi kukurydzianej i po ok. 5 minutach smażenia warzyw z kurczakiem, dorzuciłam do nich ananas, smażyłam jeszcze minutę i wlałam sos. Zagotowałam i dodałam rozrobioną skrobię. Wymieszałam i gotowałam jeszcze 30 sekund. Ściągnęłam z ognia, sos był dość gęsty.

Serwowałam z ryżem, posypane resztą dymki.


* "Manifest Komunistyczny"
** wierzę, że moja ukochana siostra Miki nie miała złych intencji dając mi w prezencie książkę, która w tytule zawiera słowo "idotoodporny", ha, ha! W gruncie rzeczy zrobiłam z tej książki świetny użytek, polecam każdemu kto chce w domu gotować proste chińskie dania.

P.S. Muszę to napisać, bo właśnie miałam kolejną chwilę siostrzanej telepatii, które uwielbiam. Kilka godzin po ugotowaniu tego dania, wg przepisu z książki podarowanej przez nią, dostałam od niej wiadomość, że wyśle mi coś egzotycznego z orientalnego sklepu, a ja będę miała za zadanie ugotować coś z tym składnikiem. Oczywiście nie miała pojęcia, że ugotowałam taki właśnie obiad, ani tym bardziej, że pracowałam nad tym wpisem. Jak ja to lubię!