28 maja 2011

Nie mam pojęcia kto to Pynjeck



Ale mam pojęcie, że przepis podany przez tę użytkowniczkę Galerii Potraw zrobił furorę nie tylko w mojej kuchni (dziękuję!). To było dawno temu, w czasach kiedy nieśmiało podglądałam wyczyny innych na tym forum. Od dawna piekę ten placek, każdy sezon na cukinie prędzej czy później prowadzi do niego.

Zamiennie stosuję różne świeże zioła, za każdym razem wychodzi więc nieco inna wersja. Zachęcam do użycia mięty, szczypiorku, koperku, bazylii, czy natki pietruszki. Byle były świeże i w dużej ilości. Na otwarcie sezonu na cukinię zapraszam na pyszny cukiniowy placek. *


Placek cukiniowy z fetą

2-4 porcje

4-5 cukinii, wielkości niedużych ogórków wężowych, starte na dużych oczkach, bez obierania
200g fety, pokruszonej
2-3 jajka
dużo posiekanej zieleniny - dałam szczypiorek i miętę
ząbek czosnku, drobno posiekany
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
ok. 5 łyżek kaszy manny
odrobina oliwy

Cukinię posoliłam i zostawiłam na pół godziny na sicie, co 10 minut lekko ją dociskałam, aby pozbyć się nadmiaru wody.

Następnie przełożyłam do miski, wymieszałam ze wszystkimi składnikami oprócz oliwy, którą wysmarowałam naczynie żaroodporne.

Masę przełożyłam do naczynia, na tyle dużego, aby warstwa nie była wyższa niż 3cm. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni C (termoobieg) przez ok. 40 minut.

Bardzo dobry na zimno, lub ciepło, nadaje się świetnie do odgrzewania w mikrofalówce. Lepiej się kroi, jak się odczeka 10 minut po wyciągnięciu z piekarnika. Uwielbiam ten placek z tzatzikami, ale tu akurat podałam z sosem jogurtowym z koperkiem. 


Sos jogurtowy z koperkiem

175g gęstego jogurt greckiego (mój ulubiony to Total)
garść świeżego koperku, posiekanego
1 duży ząbek czosnku, roztarty z solą
odrobina oliwy (opcjonalnie)
świeżo zmielony czarny pieprz

Wszystkie składniki wymieszałam i zostawiłam w lodówce na ok. 30 minut przed podaniem.

* podobno dobrze sprawdza się też kabaczek, ja jeszcze nie próbowałam

24 maja 2011

Znacie to zielsko?


W zasadzie miałam już zaplanowany ten wpis, kiedy dostałam zaproszenie do opublikowania przepisu w ramach Tygodnia Wegetariańskiego (National Vegetarian Week), więc postanowiłam go drastycznie nie zmieniać, choć obok wege wersji tego dania zawiera także wersję z szynką. Zdecydowałam jednak, że napiszę o jednym z moich ulubionych składników - zieleniny, która nie wydaje się być bardzo popularna.

Mowa o pędach groszku. Te listki są niezwykle delikatne, łodyżki chrupiące i orzeźwiające, w smaku jak łupiny groszku, który jako dziecko żułam u Babci na działce. Dostępne są w sezonie groszkowym, czyli w okolicach maja, czerwca i lipca. Są dość wrażliwe, więc najlepiej przechowywać je w lodówce, w wilgotnej ściereczce i spożyć w ciągu 3 dni od zerwania. Niskokaloryczne, a naładowane witaminami i minerałami.

Idealnie nadają się jako dodatek do sałat, lub serwowane jak sałata, z dobrym vinegrette. Można je dorzucać do zup, można uwieńczyć nimi stir - fry. Mają urocze wąsy, więc świetnie nadają się do dekoracji potraw.

Jeśli tylko będziecie mieli okazję spróbować, to polecam gorąco!





Przepis na ten mus znalazłam w majowym wydaniu "Good Food", ale nieco go zmieniłam. Podobał mi się pomysł zrobienia musu ze szparagów, ale zamiast szpinaku miałam ochotę na pędy groszku. Poza tym przepis wydawał się wybrakowany - nie wspominał o soli czy pieprzu, bez nich masa była dość mdła. No i od siebie zakwasiłam nieco całość. Podałam w dwóch wersjach, jedna z nich jest wegetariańska. 


Mus ze szparagów i pędów groszku

4 porcje

Na mus

250g zielonych szparagów, twarde końce usunięte, reszta pokrojona na plasterki
łyżka masła
łyżka soku z cytryny
280ml kremówki
200ml mleka
ząbek czosnku, obrany i posiekany
garść pędów groszku
3 listki żelatyny (lub ich wege zamiennik agar-agar)
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
białko jednego jajka 

Do serwowania

garść pędów groszku
3 łyżeczki oliwy
2 łyżeczki soku z cytryny
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
plaster suszonej szynki, parmeńskiej lub tego typu, porwanej na kawałki


W rondlu rozgrzałam masło i smażyłam szparagi z solą i pieprzem, przez ok. 3 minuty. Dodałam sok z cytryny i zdjęłam z ognia. Przełożyłam do miseczki.

W tym samym rondlu zagotowałam mleko z kremówką i czosnkiem. Zmniejszyłam ogień i gotowałam przez ok. 10 minut, aż płyn zredukował się do ok. 350-400ml. Dodałam szparagi, gotowałam minutę i zdjęłam z ognia.

Listki żelatyny namoczyłam w zimnej wodzie i po 5 minutach odcisnęłam nadmiar wody.

Gdy lekko ostygło, dodałam pędy groszku i zmiksowałam ręcznym blenderem na dość gładką masę. Doprawiłam do smaku solą, pieprzem i jeszcze nieco zakwasiłam sokiem z cytryny. Dodałam listki żelatyny i mieszałam, aż się rozpuściły.

Białko ubiłam i wymieszałam delikatnie z masą, dodając białko do masy, aby zachować jak najwięcej powietrza. Rozdzieliłam mus między 4 naczynia i schłodziłam.

Przed podaniem wyciągnęłam z lodówki na 20 minut. Udekorowałam pędami groszku i polałam dressingiem zrobionym z oliwy, soku z cytryny, soli i pieprzu. W wersji dla mięsożerców dodałam porwaną suszoną zynkę, która szalenie pasuje do tego zestawu.


20 maja 2011

Przypiliło mnie! (przez Jamiego)



Była niedziela, a ja szykowałam się do wyjazdu na siłownię. W telewizji jakaś stara seria Jamiego Olivera (Jamie at home). Gospodarz programu przechadzał się po swoim wymuskanym ogródku (przypominając mi tym samym, że nasz mógłby zebrać laury w konkursie na najbrzydszy ogródek w Dales...), a tam masa ziół, warzywa. Szparagi! Siadłam w fotelu, sznurowałam buty i łypałam, co takiego Jamie wyczaruje.

Wyczarował taką tartę, że zanim trafiłam na siłownię, musiałam dokupić brakujący składnik - ciasto filo (któremu nota bene dotąd nie ufałam, bo pierwsza próba gotowania z nim była średnio udana). Po powrocie zrobiłam te tartę i zjadłam z wielkim smakiem, nadrabiając pewnie dwukrotnie utratę kalorii podczas treningu, ale trudno. Raz się żyje, a jutro też można iść na siłownię.

Podaję przepis po moich delikatnych zmianach.





Tarta ze szparagami i ziemniakami

2-4 porcje
Użyłam prostokątnej formy z luźnym dnem, o wymiarach 35x13x2.5cm

5 płatów ciasta filo (takiej wielkości, aby nieco wystawały poza formę)
ok. 30g masła, stopionego
ok. 15 zielonych szparagów, twarde końce usunięte
4 średnie ziemniaki
garść dojrzałego cheddara, startego na dużych oczkach
ok. 180ml śmietany, kremówki
1 jajko
świeżo zmielony czarny pieprz
świeżo zmielona gałka muszkatołowa
sól

Ziemniaki obrałam i ugotowałam do miękkości w osolonej wodzie. Odcedziłam, dodałam śmietanę, pieprz, gałkę muszkatołową, sól i dokładnie zgniotłam na pure. Dodałam ser i jajko i wymieszałam. Masa była dość luźna.

Szparagi blanszowałam w gotującej wodzie przez ok. 3 minuty, odcedziłam i przełożyłam do miski z lodowatą wodą. Gdy ostygły, dokładnie je osuszyłam.

Piekarnik nagrzałam do 190 stopni C (termoobieg). Formę wyłożyłam ciastem filo, płat po płacie smarując każdy roztopionym masłem. Trzeba działać szybko z tym ciastem, bo lubi wysychać i rwać się. Brzegi ciasta wystawały nieco poza formę.

Do formy wyłożonej ciastem przełożyłam ziemniaczaną masę, wyrównałam szpatułką, na górze ułożyłam szparagi i posmarowałam masłem. Brzegi ciasta byle jak ugniotłam i posmarowałam masłem. Jeśli chcecie uniknąć tego rustykalnego wyglądu, po prostu przytnijcie ciasto.

Piekłam przez ok. 20 minut, na ostatnie 3 minuty włączyłam grill. Piekłam na niskiej półce, aby spód tarty się przypiekł. Studziłam przez ok. 10 minut zanim pokroiłam ją na porcje.

18 maja 2011

Wiosna i lato w zupie



Gdy sięgałam po pęczki świeżych zielonych szparagów na piątkowym targu, moją uwagę przykuły pierwsze w tym roku strąki. Jedne z groszkiem, drugie z bobem. Oba ukochane. Ale jakoś im nie ufam w maju, więc postanowiłam jeszcze ich nie kupować, tym bardziej, że przypomniało mi się, że w zamrażarce mam żelazne i obowiązkowe u mnie w kuchni zapasy mrożonego groszku, którego jestem wielką fanką. W przeciwieństwie do groszku z puszki, który uważam za niejadalny.

W domu okazało się, że mam jeszcze nieco mrożonego bobu, który w Wielkiej Brytanii wydaje się być dostępny na dziale z mrożonkami niemal przez cały rok. Przystąpiłam do dzieła. Zrealizowałam pragnienie lekkiej, wiosenno - letniej zielonej zupy.




Zupa ze szparagami, groszkiem i bobem

4-6 porcji

6-8 zielonych szparagów, twarde końce usunięte, reszta pokrojona na 3 kawałki
filiżanka mrożonego groszku
filiżanka mrożonego bobu
1 szalotka, obrana i drobno pokrojona
łyżka oliwy
ok. 1.2l chudego wywaru drobiowego (lub bulionu warzywnego, ja akurat miałam drobiowy - potrzebowałam gotowanego kurczaka, więc potraktowałam to jako dwie pieczenie na jednym ogniu; do gotowania wywaru oprócz włoszczyzny dodałam twarde kocówki szparagów)
młode listki mięty i bazylii do dekoracji (opcjonalnie)
kilka kropli soku z cytryny (opcjonalnie)
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
ok. 200g makaronu (u mnie drobne kokardki - farfalle)

Bób ugotowałam na półtwardo, odcedziłam i obrałam ze skórek. Jeśli lubicie w skórkach, to nie musicie tego robić.

Na oliwie przesmażyłam szalotkę, na małym ogniu, aż była miękka, nie brązowa.

Wlałam rosół, zagotowałam i dodałam groszek. Gotowałam przez ok. 3 minuty, dodałam szparagi i gotowałam kolejne 3 minuty. Następnie dodałam bób i gotowałam minutę.

Doprawiłam sokiem z cytryny, solą i pieprzem i serwowałam z ugotowanym makaronem i świeżą miętą i bazylią. Ta zupa lepiej prezentuje się i smakuje podana od razu, odgrzewana traci na wyglądzie i smaku.

16 maja 2011

Czas na piknik!



W zeszłym roku w sezonie szparagowym i na inaugurację sezonu piknikowego piekłam muffinki ze szparagami i cheddarem, a potem muffinki z suszonymi pomidorami i fetą (ten sam przepis, co na szparagowe, tyle, że zamieniłam szparagi na pomidory, a cheddar na fetę). W tym roku postanowiłam w końcu upiec wytrawny keks z "Good Food", który wycięłam dwa lata temu i jakoś nie mogłam się za niego zabrać.

Duży błąd! Żałuję, że tak późno go zrobiłam, już mam ochotę pakować koszyk piknikowy, choć dziś była to dopiero próba generalna przed naszym pierwszym piknikiem w tym roku. Tak samo jak w przypadku muffinek, mam zamiar w przyszłości eksperymentować ze składnikami. Taki keks idealnie nadaje się także do zabrania w podróż, np. do samochodu zamiast kanapek.

Nie trzymałam się oryginalnego przepisu, podaję więc po moich modyfikacjach.


Keks ze szparagami, pomidorami suszonymi i oliwkami

na keksówkę 22x10x5cm

pęczek zielonych szparagów, ok. 250g, twarde końce usunięte, reszta pokrojona na 3 kawałki
250g mąki samowzrastającej (selfraising - można ja zrobić samemu mieszając każde 150g mąki pszennej z pół łyżeczki proszku do pieczenia i pół łyżeczki sody)
garść listków bazylii, porwanych z grubsza
100ml mleka
4 małe jajka
100ml oliwy
łyżeczka musztardy angielskiej
garść czarnych oliwek, całych, wypestkowanych
8 połówek suszonych pomidorów z oliwy, z grubsza pokrojonych
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
ok. 60g dojrzałego cheddara, startego na dużych oczkach

Piekarnik nagrzałam do 170 stopni C (termoobieg), foremkę keksówkę wyłożyłam papierem do pieczenia delikatnie posmarowanym oliwą.

Szparagi gotowałam w osolonej wodzie przez 3 minuty, odcedziłam i od razu przełożyłam do lodowatej wody, aby przestały się gotować i zachowały kolor. Gdy były już zupełnie zimne, odcedziłam i osuszyłam na ściereczce.

Jajka wymieszałam z oliwą, mlekiem i musztardą.

Mąkę wymieszałam z solą, pieprzem i bazylią. Dodałam do niej mokre składniki, ciągle miksując na wolnych obrotach, aż nie było śladów suchej mąki. Następnie dodałam szparagi, oliwki i pomidory, zachowując kilka oliwek i szparagów na wierzch. Dorzuciłam połowę sera i delikatnie wymieszałam.

Przelałam ciasto do formy, udekorowałam resztą oliwek i szparagów, posypałam pozostałym serem i piekłam 40 minut. Studziłam 5 minut w foremce, a potem na kratce.

Keks jest wilgotny, cudowny na ciepło i na zimno. Pasuje do zagryzania czystych zup. Następnym razem spróbuję go zrobić z mąki orkiszowej, która ma lekko orzechowy posmak.


12 maja 2011

Cóż to było za trio!



Pomysł na podanie naleśników z pieczonym rabarbarem i crème fraîche z wanilią znalazłam w jakimś starym numerze miesięcznika "Good Food", ale był niespójny, co więcej nie podawał przepisu na naleśniki (albo ja go nie wycięłam, ha, ha!). Ale tym się nie przejęłam, bo co jak co, ale parę rodzajów naleśników mam opanowanych.

W dodatku właśnie wczoraj w nocy napadła mnie ochota na biszkoptowe naleśniki wg przepisu Fettini (ukłony!). Całe szczęście zdrowy rozsądek zwyciężył nad żołądkiem i dziwnymi zachciankami i o godzinie 22 nie smażyłam naleśników. Przy okazji przespałam się z tym przepisem. Następnego dnia przystąpiłam do dzieła. A potem szczęka mi opadła podczas konsumpcji.

Jeśli sobie nie wyobrażacie kwaśnej śmietany z kwaśno - słodkim rabarbarem, albo Wam to zestawienie na pierwszy rzut oka nie gra, to spróbujcie się przemóc. Naprawdę warto. Naleśniki wg tego przepisu są puchate, raczej grube, ale dzięki temu dobrze "zbierają" soki z rabarbaru i śmietanę. Dla mnie to trio idealnie ze sobą współgra i wchodzi do stałego repertuaru w sezonie rabarbarowym.


Naleśniki biszkoptowe z pieczonym rabarbarem i waniliową śmietaną

4-6 porcji

Naleśniki

3 jajka (użyłam kaczych)
3 płaskie łyżki cukru
ok. 250ml mleka
ok. 100ml gazowanej wody
ok. 300ml mąki
odrobina masła do smażenia (użyłam klarowanego)
nieco cukru pudru do oprószenia naleśników

Rozdzieliłam białka od żółtek. Do żółtek dodałam cukier i ubiłam ręcznym mikserem. Dodałam wodę, mleko i mąkę i zmiksowałam.

Białka ubiłam na sztywno i wymieszałam delikatnie z resztą składników.

Miskę z masą umieściłam w większej, wypełnionej zimną wodą - to podobno spowalnia opadanie piany. Smażyłam naleśniki na odrobinie masła.



Pieczony rabarbar

6 łodyżek rabarbaru, pokrojonych ukośnie na kawałki ok. 5-6cm
2-3 kawałeczki kandyzowanego imbiru, pokrojonego na plasterki (użyłam 2 kawałków wielkości kostki cukru, taki imbir jest w Polsce dostępny w dobrych herbaciarniach)
2 łyżki miodu
3 łyżki cukru
sok i skórka otarta z jednej cytryny

Wszystkie składniki umieściłam w rondlu i upiekłam, bo akurat miałam nagrzany piekarnik (10-12 minut, 180 stopni C). Myślę, że gdyby po prostu się go udusiło, to też by zdał egzamin.



Waniliowa śmietana

200ml crème fraîche (kwaśnej gęstej śmietany)
ziarenka wyskrobane z laski wanilii
2 łyżeczki cukru pudru

Wszystkie składniki wymieszałam.

Naleśniki polewałam sokiem spod pieczenia rabarbaru i podałam z pieczonym rabarbarem, szczodrym kleksem śmietany i delikatnie oprószone cukrem pudrem.

10 maja 2011

Walczę z demonami vol. 3




Pamiętacie?
Vol. 1 - bulion wołowy na pieczonych kościach
Vol. 2 - domowy makaron

Dziś przyszła kolej na demona numer 3!

Bałam się, szukałam wymówki, nie chciałam kupić rękawa cukierniczego z końcówką do wyciskania ciasta... Pewnego dnia listonosz przyniósł paczkę. A w niej rękaw, metalową końcówkę i przepis. Droga Krysia (tak! ta sama, o której pisałam tutaj) w taki sposób ma zamiar walczyć z kuchennym lenistwem. Postaram się już nie lenić i nie szukać wymówek, bo Krysia pójdzie z torbami, hi, hi!

Tadaaaam! Dziś będzie ciasto parzone. Tak naprawdę nie potrzeba do niego końcówki do wyciskania ciasta, ale w korespondencji z Krysią wspomniałam, że mam ochotę na eklery, a te łatwiej ukształtować, gdy ciasto się wyciska. Przyznaję, że eklerów jeszcze nie zrobiłam, ale za to pyszne, wytrawne i sezonowe ptysie.

Nie boję się już parzonego ciasta! Na na na na na na! Jeszcze mnie kiedyś zobaczycie robiącą croquembouche!





Ptysie z nadzieniem z pieczonych szparagów

ok. 30 sztuk (na dwa kęsy)

Nadzienie:

20 dorodnych zielonych szparagów, twarde końcówki usunięte
odrobina oliwy
400g naturalnego serka kremowego typu Philadelphia
kilka listków bazylii
skórka otarta z jednej cytryny
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Szparagi ułożyłam na blaszce, skropiłam oliwą, posoliłam, zmieliłam nieco pieprzu i upiekłam w 180 stopniach C przez ok. 12 minut. Ostudziłam, przełożyłam wraz z oliwą, w której się piekły do robota kuchennego. Dodałam skórkę cytrynową, serek i zmieliłam - nie na idealnie gładką masę, nadal dało się wyczuć kawałeczki szparagów. Doprawiłam solą i pieprzem. Schłodziłam w lodówce.

Ciasto parzone:

150g mąki
100g masła
125ml mleka
125ml wody
pół łyżeczki soli
4 średnie jajka

W dużym garnku na małym ogniu zagotowałam wodę z mlekiem, solą i masłem. Oprószyłam mąką i dokładnie wymieszałam (ciągle gotując). Używałam drewnianego wałka (angielskie nie mają rączek). Gdy masa była gładka odstawiłam z ognia i zostawiłam do ostygnięcia.

Następnie wbiłam jedno jajko i dokładnie wymieszałam, aż się wchłonęło. Kolejno wbijałam tak samo i mieszałam jedno po drugim jajku. Masa była jednolita i lśniąca.

Piekarnik nagrzałam do 200 stopni C.

Ciasto przełożyłam do rękawa cukierniczego z końcówką i wyciskałam małe ptysie na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piekłam przez ok. 20 minut i wystudziłam na kratce.

Do szprycy włożyłam nadzienie i nadziałam każdego ptysia. Z większości nadzienie nieco wyszło, bo nie miałam za bardzo wyczucia, jak bardzo są napełnione. Przed podaniem udekorowałam małymi listkami mięty (bazylia miała zbyt duże listki).


8 maja 2011

Gdzie jeść? "Kuchnia i Wino", Pszczyna

Przyznaję - jestem wybredna. Podczas wizyty w restauracji wymagam, żeby jedzenie było tam co najmniej tak dobre, jak to przygotowane w domu. Jeśli jest smaczniejsze, to tym lepiej. Niestety wg moich obserwacji w Polsce ciężko o restaurację, w której wszystko by grało. Podobne wrażenia muszą mieć inspektorzy Michelin, bo jak dotąd żadna restauracja w Polsce nie uzyskała nawet jednej gwiazdki. Ostatnio trafiłam jednak do miejsca, gdzie nie dość, że nakarmiono mnie bardzo zacnie, obsługa była nienaganna, a rachunek nie przyprawił o ból głowy.

Wspomniany lokal to "Kuchnia i Wino" w Pszczynie. Pewnie część z Was widziała tę restaurację w programie "Kuchenne Rewolucje", ja jechałam tam bez żadnych oczekiwań. Nie mam polskiej telewizji, on-line nie mogłam obejrzeć, z racji miejsca zamieszkania. Stąd też "Kuchnia i Wino" była dla mnie czystą kartą. Choć nie ukrywam, że kierowałam się rekomendacją Mamy.



Być może patrząc z zewnątrz, nie dałabym za ten lokal 5 złotych, ale po przekroczeniu progu, przywitało mnie ciepłe wnętrze, świece i świeże kwiaty. Zapomniałam zupełnie o szarzyźnie ulewnej niedzieli. Szef kuchni i właściciel krzątał się po sali.

Gdy potwierdziliśmy rezerwację, odprowadzono nas do stolika. Moją uwagę zwróciła obsługa - wyłącznie męska. Panowi eleganccy, schludni, nienarzucający się, profesjonalni. Zwracam na to uwagę, gdyż rażą mnie kelnerki z gołymi brzuchami, czy obsługa, która nie ma pojęcia o serwowanych daniach. Polecam Wam zrobić rezerwację, ponieważ lokal był zapełniony, a kolejni goście bez rezerwacji odsyłani z kwitkiem.



Kilka słów o menu. Według mojego gustu mogłoby być nawet krótsze, nie bardzo rozumiałam, po co znajdują się w nim dania francuskie, obok głównie polskiej kuchni, ale potem dowiedziałam się, że oryginalnie (przed programem TV) to była restauracja serwująca francuskie dania. Mimo wszystko uważam, że jak na polskie warunki, w których w większości lokali, w których bywam ma kartę z setką dań (ciekawe, jak są w stanie utrzymać wszystkie te składniki w świeżości? Oczywiście, że nie są, serwują z mrożonek/gotowców!), to menu w "Kuchnia i Wino" jest stosunkowo krótkie (znajdziecie je na stronie internetowej lokalu). Przyznaję, że zapomniałam przestudiować menu pod kątem win, bo solidarnie nie piłyśmy alkoholu z naszym współbiesiadnikiem, który prowadził samochód.



Na przystawkę zamówiliśmy zestaw śledzi polskich w dwóch odsłonach, a także galert śląski (galaretkę mięsną z wieprzowiny, podejrzewam, że z golonka). Obie przystawki były elegancko podane, towarzyszył im bardzo smaczny, prawdziwy, a nie watowaty chleb i masło. Muszę o tym wspomnieć, bo to też rzecz, na którą zwracam uwagę - masło było miękkie! Nie zliczę w ilu lokalach podawano mi tak schłodzone masło, że jak już uporałam się ze skrobaniem, to i tak robiło dziurę w pieczywie. Galaretka - rewelacja. Mięso chude, delikatne, widać, że dość uważnie obrane - bez chrząstek, tłustej skóry. Śledzie bardzo smaczne, jędrne, choć jak na mój gust ciut za słone, tyle, że ja w ogóle mało solę. Jedne z oliwkami były w czerwonym, pikantnym sosie, drugi rodzaj śledzi był klasyczny polski - z cebulką i ogórkiem. Po przystawkach już miałam dobry humor i nie mogłam się doczekać dania głównego.





Zamówiłam podobno ich sztandarowe danie: pieczoną gęś, podawaną z kaszą gryczaną i buraczkami na ciepło. To samo danie można zamówić na porcje, lub gęś w całości, dla czterech osób. Gęsina była niezwykle smaczna, choć miałam nieco żalu, że skórka była mało chrupiąca. Jednak mięso było miękkie, wilgotne i dobrze odchodziło od kości. Kasza okraszona skwarkami, do tego buraczki, za które mogłabym zabić. Zestaw idealny i brawo dla szefa kuchni, który nie daje tu pola manewru klientom - jak ktoś chce jeść do wszystkiego frytki, to może je znaleźć w McDonalds (to moja opinia, nie tamtejszego szefa kuchni). Oprócz gęsiny na naszym stole wylądował talerz z kotletem z prosięcia podanym na szałocie - śląskiej sałatce z gotowanych ziemniaków, ogórków kiszonych, cebulki i skwarek. Konsumentka bardzo chwaliła, ja już nie dałam rady spróbować.

Na deser niestety nie starczyło miejsca. Porcje są naprawdę duże, nie dokończyłam głównego dania, a potrafię zjeść dużo. Nadrobię następnym razem, bo na pewno tam wrócę. Choćby dlatego, że do spróbowania mam jeszcze intrygujący chłodnik ze śledzia, czy żurek na maślance.



Z pozytywnych wrażeń, muszę wspomnieć też szefa kuchni i właściciela, który spędzał dużo czasu na sali, co daje możliwość zamienienia kilku słów, czy podglądnięcia sztuki kulinarnej - befsztyk tatarski jest siekany na oczach gości.

Jak wspomniałam rachunek nie przyprawia o ból głowy - za trzy przystawki, trzy dania główne i trzy wody mineralne wynosił 145 złotych. To, jak widzicie mniej niż 50 złotych na głowę, przy czym gęsina jest jednym z droższych dań w karcie. Za tę cenę dostajecie jedzenie bardzo dobrej jakości. Oby więcej takich lokali. Oby polscy restauratorzy wreszcie zrozumieli, że mniej znaczy więcej, i że najlepiej pizzę przyrządza Włoch, a my mamy masę pysznych regionalnych dań.

Polecam!


Kuchnia i Wino
43-200 Pszczyna
ul. Zdrojowa 4

4 maja 2011

...i szparagi na przywitanie!



Witajcie po krótkiej przerwie! Od razu przejdę do rzeczy, bo o tym, co się wydarzyło podczas mojego pobytu w Polsce na pewno napiszę za kilka dni.

Dziś coś innego, bo przecież sezon szparagowy zaczął się w Wielkiej Brytanii ponad tydzień temu, a u mnie taki falstart* w tym roku! Odkąd jestem w tym kraju i mogę się cieszyć pysznymi lokalnymi szaragami, na ich sezon czekam jak na szpilkach. I z reguły zaczynam od najprostszych i jednych z moich ulubionych, czyli szparagów z masłem, parmezanem i solą morską. W tym roku postanowiłam otworzyć sezon innym daniem, równie prostym, ale z orientalnym twistem.

Skusiłam się na ten przepis z majowego numeru "Good Food" (choć teraz nie jestem pewna, na ile za nim podążałam, bo miesięcznik zawieruszyłam**) także dlatego, że szparagi dało się hurtem bardzo szybko przewrócić na blaszce w połowie pieczenia. no i fajnie to wygląda. Zobaczcie sami.




Szaszłyki szparagowe pieczone z sezamem


2 porcje


20 zielonych szparagów, twarde końcówki usunięte***
2 łyżki oleju z sezamu (użyłam z prażonych ziaren)
2 łyżeczki ziaren sezamu
nieco gruboziarnistej soli
świeżo zmielony czarny pieprz

4 patyczki do szaszłyków

Piekarnik nagrzałam do 200 stopni C.

Umyte szparagi nadziałam na patyki, po 10 szparagów na porcję, przebijając każdą porcję u dołu i tuż przed główkami, dwoma patyczkami.

Ułożyłam na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, skopiłam olejem sezamowym, posypałam solą, zmieliłam nieco pieprzu i piekłam przez 15 minut, obracając w połowie czasu pieczenia. Na 3 minuty przed końcem pieczenia posypałam sezamem.

Można to jeść jako samodzielną przekąskę, lub dodatek do dania głównego. Ja zrobiłam moją ekspresową wersję kurczaka pseudo satay i podłam do niej te szparagi - bardzo dobrze pasowały. A kurczaka pokażę za parę dni.



* Falstart? Jaki falstart? Tak to jest jak sie pisze posty po nocy (i na glodniaka). Przepraszam, jeszcze nie doszlam do siebie po powrocie. Mialo byc rzecz jasna o p o z n i e n i e !

** znalazłam na ich stronie www - w oryginalnym przepisie jest czosnek i sos sojowy - to będzie i u mnie, następnym razem. A! I szparagi grillowane.

*** Szparagi chwytam mniej więcej w połowie i przy dolnej, twardej części łodygi i lekko zginam. Naturalnie pękają w miejscu, gdzie kończy się zdrewniała łodyga. Te twarde końcówki mrożę, a potem używam do gotowania bulionu warzywnego - przyda się do zupy szparagowej, czy do podlewania risotto ze szparagami.