30 lipca 2010

Ciasto dla rzeźników



Rzeźnik też człowiek i nie samym mięsem żyje. A jako, że zaopatruję się w mięso u dwóch rzeźników, którzy reagują wyjątkowo entuzjastycznie na moje dziwne prośby o produkty, których normalnie się u nich nie sprzedaje (tłuszcz wieprzowy czy kości wołowe ze szpikiem) i w dodatku nie chcą żadnych pieniędzy, to w ramach wdzięczności i podtrzymania dobrych relacji zanoszę im domowej roboty ciasto.

Tak się ostatnio zdarzyło, że trafiłam w TV na powtórkę starych programów Nigelli i kilka potraw przez nią przygotowywanych skłoniło mnie do zajrzenia do starszych książek kucharskich, których nie miałam w ręku od... Nie pamiętam od kiedy. Kartkując "Nigella Bites" znalazłam przepis, który chciałam wykorzystać już dawno, ale jakoś nie było mi po drodze. No, bo jak - przepis z książki Nigelli zamiast jakiegoś babcinego na drożdżowe ciasto z owocami i kruszonką? Tak właśnie. Tym razem się skusiłam i będę do niego wracać. Ciasto jest smaczne, choć nie jest bardzo puszyste, co akurat mi nie przeszkadza. Rzeźnicy też zadowoleni. I wszystko gra.




Ciasto drożdżowe z jeżynami, jabłkami i migdałową kruszonką


Na prostokątną blaszkę 20x30cm

Na spód:

350-400g pszennej mąki chlebowej
pół łyżeczki soli
50g cukru drobnego
pół opakowania drożdży instant (ok. 3g)
2 jajka
pół łyżeczki ekstraktu waniliowego
skórka otarta z jednej cytryny
ćwierć łyżeczki mielonego cynamonu
125ml letniego mleka
50g masła, stopionego

Użyłam maszyny do wyrabiania chleba - umieściłam w niej wszystkie składniki i zastosowałam program do wyrabiania i wyrastania ciasta. Nie dodałam całej mąki od razu, a na początek ok. 350g i podsypywałam mąką, gdy zauważyłam, że kula ciasta jest bardzo lepka. Można ciasto wyrobić ręcznie albo w mikserze planetarnym dodając mokre składniki do suchych. Ciasto musi wyrastać przykryte, w ciepłym miejscu do podwojenia objętości.

Gdy ciasto wyrosło, odgazowałam je, uderzając energicznie pięścią i rozłożyłam na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Zostawiłam, aby odpoczęło i zajęłam się owocami.

Owoce


1 kwaśne jabłko
ok. 300g jeżyn
skórka otarta z cytryny

Jabłko obrałam i pozbyłam się gniazd nasiennych, pokroiłam w kostkę i wymieszałam ze skórką cytryny i jeżynami. Zajęłam się kruszonką.

Kruszonka

50g mąki samowzrastającej (czyli już wymieszanej z sodą i proszkiem do pieczenia - można ja zrobić samemu mieszając każde 150g mąki pszennej z pół łyżeczki proszku do pieczenia i pół łyżeczki sody)
25g mielonych migdałów
25g migdałów w płatkach
ćwierć łyżeczki mielonego cynamonu
50g masła, zimnego, pokrojonego w kostkę
2 łyżki cukru drobnego
2 łyżki cukru demarara

Mąkę, mielone migdały i cynamon wymieszałam i połączyłam z masłem. Należy wcierać palcami w kosteczki masła dość szybko, aby nie ogrzało się zbytnio. Gdy zaczynały się pojawiać okruchy, dodałam cukier i płatki migdałowe i wymieszałam widelcem.

Zabrałam się za przygotowanie impregnatu do ciasta - dzięki niemu brzegi ładnie się błyszczą, a sok z owoców nie wsiąka w ciasto. W tym celu wymieszałam:

1 jajko
łyżkę śmietany
szczyptę mielonego cynamonu

Posmarowałam tą mieszanką całą powierzchnię podrośniętego w formie ciasta. Na górze ułożyłam mieszankę owoców, a całość posypałam kruszonką.

Piekłam przez kwadrans w temperaturze 200 stopni C, a potem zmniejszyłam ją do 180 stopni C i dopiekałam kolejne 20 minut.

27 lipca 2010

Sałatka od serca




Na pewno znacie doskonale to uczucie, kiedy bardzo za kimś dla Was ważnym tęsknicie i wiedząc, że macie się z tą osobą spotkać, cieszycie się tak bardzo, że nie możecie zasnąć, snujecie się z kąta w kąt, odliczacie godziny do podróży, a potem do wyczekanego spotkania.

Ale czasem zdarzyć się mogą nieprzewidziane wydarzenia, które ten utęskniony moment odwlekają. Nerwowość narasta, telefon idzie w ruch, po drugiej stronie słuchawki ktoś wyłącza gaz pod zupą. I czeka.

Kiedy wreszcie po pokonaniu dzielących nas kilometrów udaje się nam mocno uściskać, trajkotać w drodze do domu, następnym naturalnym krokiem jest wspólny posiłek. Nie ma nic lepszego na świecie niż pyszne jedzenie przygotowane z myślą o bliskiej osobie, która właśnie przebyła podróż. I nieważne czy to ja przygotowuję dla kogoś, czy to dla mnie ktoś się stara. W obu przypadkach jest to równie satysfakcjonujące. Nie ma nic równie komfortowego w tym momencie, jak usiąść obok tej osoby z kubkiem ulubionej zupy, czy talerzem pełnym pyszności i popijając wino nadrabiać zaległości z okresu rozłąki.

Tak właśnie czułam się w piątek. Z kubkiem gęstej domowej zupy z pomidorów, z talerzem pysznej sałatki z bakłażanów i koziego sera i ulubionym chilijskim cabernet sauvignon. I tak mam nadzieję poczuje się ktoś, na kogo ja tym razem będę czekać w przyszły poniedziałek.

A dziś po powrocie chciałam przygotować tę sałatkę u siebie, aby pozostać nieco dłużej przy tej ważnej osobie, która została daleko. Dziękuję Ci bardzo, Sis.


Sałatka z bakłażanów i koziego sera z grillowaną pitą


Nieco zmodyfikowany przeze mnie przepis z sierpniowego "Good Food"
2 porcje obiadowe lub 4 na przystawkę


2 średnie bakłażany
3 łyżki oliwy
garść świeżej mięty, posiekanej
szalotka, posiekana drobno
2 łyżki octu balsamicznego
pół łyżeczki syropu z agawy lub miodu
mała czerwona chilli, posiekana drobno
100g mieszanki rukoli, rukwi wodnej i młodego szpinaku
3 pomidory, pokrojone na ósemki
125g serka koziego, typu twarożkowego
2 pełnoziarniste chlebki pita, pokrojone na kawałki wielkości kęsa
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik rozgrzałam do 180 stopni.

Bakłażan pokroiłam w półplasterki, położyłam na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, skropiłam łyżką oliwy delikatnie posoliłam i zmieliłam nieco pieprzu. Piekłam ok. 15 minut. Wyciągnęłam z piekarnika i zostawiłam na blaszce.

Temperaturę skręciłam do 150 stopni i włożyłam do piekarnika blaszkę z pomidorami. Piekłam, że skórka zaczęła się lekko marszczyć, w połowie pieczenia odwracając pomidory.

Kawałki pity zgrillowałam w piekarniku przez kilka minut, aż była chrupiąca.

Z posiekanej mięty, szalotki, chilli, reszty oliwy, octu, pieprzu i syropu z agawy przygotowałam w osobnej miseczce dressing.

Na talerzu położyłam mieszankę sałat wymieszaną z bakłażanem, na górę ułożyłam pomidory, pokruszyłam serek kozi, posypałam kawałkami pity i całość polałam dressingiem.

Smaczne lekko ciepłe i na zimno też niczego sobie.

23 lipca 2010

Lawenda z Yorkshire - czy to nie brzmi dziwnie?




Najprawdopodobniej kiedy myślicie “lawenda” to do głowy od razu przychodzi Wam “Toskania”, czy “Prowansja” (niektórym "mydło" czy "mole", ha, ha, ha!). Pomyślelibyście “Yorkshire”? Szczerze wątpię.


Kiedy w ręce wpadła mi ulotka reklamująca “Yorkshire Lavender” (Lawenda z Yorkshire) wiedziałam, że muszę odwiedzić to miejsce jak najszybciej. Przyznaję, że mam małą obsesję na punkcie lawendy – jeden z naszych pokoi pomalowany jest na lawendowo, w domu mam porozwieszane w rożnych miejscach woreczki z lawendą, nie wspominając nawet o świeczkach, kadzidełkach, olejkach czy mydłach i żelach pod prysznic. Oczywiście na patio w donicach też właśnie kwitnie lawenda. Nie było innej opcji jak odwiedzić to miejsce.

Jest ono położone w Północnym Yorkshire i łatwo do niego dotrzeć z York, po drodze można zawitać do zamku Howard, albo odwiedzić ruiny przepięknego opactwa cystersów w Rievaulx, które jest malowniczo położone.





Początkowo na ten rodzinny projekt składało się kilka rządków lawendy, a dziś można tam obejrzeć masę odmian tej rośliny i zachwycić się różnorodnością kolorów i zapachów. Jeżeli ktoś ma ochotę może na miejscu kupić sadzonki lawendy uprawianej w tamtejszym ogrodzie. Zachwyca również wybór sadzonek ziół. Pierwszy raz w życiu widziałam tyle odmian mięty! Skusiłam się na miętę marokańska i majeranek złocisty, które rosną sobie teraz w moje ziołowej donicy. Spacerując po ogrodzie raz po raz zaskakiwały mnie krzaki różnych ziół – zapach kopru mieszał się z rozmarynem, skubaliśmy ukradkiem krzak (naprawdę duży!) majeranku.







Na miejscu można się posilić w kawiarence i restauracji, które zdobyły branżowe nagrody, a także zrobić zakupy w małym sklepiku. Tu roi się od lawendowych smakołyków – miodu, herbatników, a także różnej maści specyfików: olejków, mydeł czy kremów. Moja uwagę zwróciła lawenda do celów kulinarnych i do domu wróciłam z małym woreczkiem, którego zawartość wykorzystałam do lawendowych shortbreadów (tradycyjnych szkockich maślanych herbatników).

Inna atrakcja tego miejsca jest mini park zwany "Duchem Yorkshire" z jedenastoma rzeźbami z metalu, które przedstawiają mecz krykieta, a także można poobcować z jelonkami, które są tylko parę kroków od ogrodu.





Jednym zdaniem – dla fanów lawendy miejsce absolutnie do zobaczenia i pamiętajcie wchodząc do ogrodu, ze wyrywanie chwastów jest bardzo mile widziane, jak mówi tabliczka na drzwiach wejściowych.





Nie znudziła Was ta lawendowa opowieść? Rzućcie okiem na przepis na lawendowe herbatniki inspirowane sierpniowym wydaniem magazynu Olive.


Lawendowy shortbread


200g masła
300g mąki pszennej
100g drobnego cukru i nieco do posypania herbatników
kopiasta łyżeczka lawendy do celów kulinarnych
łyżka lodowatej wody

Przesianą mąkę wymieszałam z masłem pokrojonym na niewielką kostkę.

Cukier za pomocą robota kuchennego utarłam niemal na pył wraz z lawendą i przesiałam do mąki z masłem. Wyrzuciłam resztki lawendy, które zostały na sicie.

Wyrobiłam ciasto, zawinęłam je w papier do pieczenia i schłodziłam w lodówce przez około 30 minut. Jeśli ciasto nie chce się łączyć w całość dodaję łyżkę lodowatej wody. Czasem to nie jest konieczne.

Piekarnik nagrzałam do 140 stopni (termoobieg), ciasto pokroiłam na herbatniki. Najbardziej tradycyjny jest kształt prostokątny i nakłuty widelcem, ale można sobie ułatwić sprawę i wałek ciasta pokroić na okrągłe herbatniki. Posypałam cukrem i piekłam na blaszce przez ok. 12 minut. Do wystygnięcia zostawiłam na kratce.

Z podanych proporcji wychodzi ok. 20 herbatników, które należy zjeść w ciągu tygodnia. Trzymam je w blaszanej puszce na herbatniki, ale z reguły po trzech dniach już znikają - są takie pyszne.

20 lipca 2010

Że co? Żeberka.



Są takie przepisy, w których zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Najpierw moją uwagę przyciąga zdjęcie, potem następuje rzut oka na listę składników i już niemal jestem pewna, że to jeden z tych idealnych, bliskich kulinarnej nirwanie.

I tak było w zeszłą sobotę, kiedy po leniwym śniadaniu przeglądałam najnowszy numer magazynu "Good Food", który znalazłam w skrzynce pocztowej. To było jak grom z jasnego nieba i nawiedziła mnie szaleńcza myśl: skąd ja dziś wezmę żeberka? O dziwo, nie jestem wielką fanką żeberek i jadamy je sporadycznie, choć podobno robię bardzo dobre żeberka duszone w kapuście, ale to z reguły tylko na wyraźne życzenie lubego i dla niego. Ale tym razem mnie trafiło na dobre - myślałam o nich cały weekend. Jak już je zrobiłam, to obgryzłam je do suchej kości, nie zważając na świeży manicure. Palce miałam do połowy czerwone i upaćkane. Cudna to była uczta.

Dodatkowym atutem tego przepisu jest to, że mięso i sos można przygotować dużo wcześniej i tylko przed samym podaniem upiec, stąd też jest on idealny, gdy spodziewamy się gości. W stosunku do oryginału zmieniłam nieco proporcje składników w sosie.


Lepkie żeberka wieprzowe


2 porcje

800g żeberek wieprzowych
łyżka oliwy
1 mała cebula, obrana i pokrojona w drobną kostkę
1 ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
2 łyżki wędzonej papryki w proszku
pół łyżeczki chilli w proszku
250ml passaty pomidorowej
2 łyżki koncentratu pomidorowego
100ml octu jabłkowego lub białego winnego (użyłam jabłkowego)
100g ciemnego cukru muscovado

Piekarnik rozgrzałam do 130 stopni (termoobieg). Żeberka ułożyłam w żaroodpornym naczyniu, zalałam je wodą, tak aby przykrywała mięso, przykryłam folią aluminiową i piekłam przez 1.5 godziny. Po upieczeniu lekko przestudziłam i odcedziłam dokładnie. W tym momencie żeberka można schować do lodówki, aby mieć gotowe do pieczenia przed ewentualnym przyjściem gości, czy na drugi dzień jeśli nie macie czasu upiec ich tego samego dnia.

Na oliwie przesmażyłam cebulę, na małym ogniu, aby nie nabrała brązowego koloru, ale zmiękła. Następnie dodałam czosnek, chili, paprykę i smażyłam przez minutę. Dodałam ocet, koncentrat, passatę i muscovado, dokładnie wymieszałam o gotowałam na małym ogniu przez ok. 10 minut. Sos można wystudzić i zostawić do użycia później.

Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i na żeberka położone na blaszce wylałam sos. Piekłam ok. 40 minut, obracając je w połowie pieczenia. Trzeba ich pilnować pod koniec pieczenia, bo cukier lubi się przypalić, co też stało się z kilkoma żeberkami, w kącie mojego piekarnika, w którym zawsze mocniej grzeje.

Do żeberek mieliśmy młode ziemniaki pieczone w oliwie z rozmarynem i młodą kapustę duszoną z koperkiem i odrobiną pomidorowej passaty.

17 lipca 2010

Makaron. Bardzo szybki. Bardzo smaczny.



Juppi! Jestem znowu on-line. Ten tydzień przerwy uświadomił mi, że wielką przyjemność sprawia mi blogowanie. Ale do rzeczy, bo może ktoś z Was jest ciekawy, co nowego w mojej kuchni...

Pisałam Wam kiedyś, że makaronowe szybkie dania często goszczą na naszym stole i że lubimy różne rodzaje pesto. Dziś jedno z naszych ulubionych - z suszonych pomidorów. Przepisów w sieci masa, a ja wypracowałam swój ulubiony, w którym zamiennie stosuję migdały z orzeszkami piniowymi, a także świeże zioła, jakie akurat mam pod ręką.

Czego można więcej chcieć do jedzenia w nasz ulubiony piątkowy wieczór, kiedy zawsze idzie w ruch butelka wina? Nie ma sensu w ten wieczór tracić czasu w kuchni - ma być szybko, smacznie i kojąco. Takie właśnie moim zdaniem są makarony z pesto.


Tagliatelle z pesto z suszonych pomidorów


2 porcje

250g tagliatelle (lub innego, Waszego ulubionego makaronu)
145g suszonych pomidorów z oliwy/oleju (waga po odsączeniu słoiczka 280g)
łyżka oliwy/oleju z pomidorów
2-3 łyżki orzeszków piniowych
2-3 łyżki świeżo utartego parmezanu
2 małe ząbki czosnku
2 łyżki czerwonego wytrawnego wina (użyłam cabernet sauvignon)
łyżka świeżego oregano (czasem używam bazylii, majeranku lub pietruszki)
świeżo zmielony czarny pieprz
sól

Wstawiłam wodę na makaron i w tym czasie zajęłam się przygotowaniem pesto.

Orzeszki piniowe uprażyłam na suchej patelni i przełożyłam cześć do robota kuchennego - zachowałam ok. łyżkę orzeszków na później. Do robota dołożyłam pomidory, oliwę, 2 łyżki parmezanu, czosnek, wino i oregano i zmieliłam nieco pieprzu. Zmieliłam na gładką pastę.

W tzw. międzyczasie zaczęłam gotować makaron, kiedy był al dente, odcedziłam go zachowując ok. 2 filiżanki do espresso gorącej wody z gotowania makaronu i dodałam ją do pesto. Wymieszałam gorącą wodę z pesto w robocie.

Odcedzony makaron wymieszałam z pesto, przełożyłam do miseczek, posypałam resztą parmezanu i orzeszkami i udekorowałam listkami oregano.

16 lipca 2010

Letnie porządki – rozdaję kilka wydawnictw. Komu? Komu?

Muszę, po prostu muszę zrobić miejsce na półce z książkami, bo kolejna jest w drodze. Przejrzałam zawartość mojej półki i postanowiłam, że kilka kulinarnych wydawnictw (coś w rodzaju tematycznych magazynów) musi ustąpić miejsca nowemu nabytkowi, tym bardziej że z nich nie skorzystałam przez ostatni rok.

Jeśli macie ochotę zaopiekować się jednym z nich, to proszę zostawcie komentarz pod tym postem, pisząc co dobrego gotujecie dziś na obiad – może mnie zainspirujecie przy okazji. Napiszcie też które wydawnictwo Was interesuje. Do rozdania mam:

“Simple Indian”
“Pasta”
“Easy Vegetarian” *
“Low Fat”

Wszystkie z serii “Quick & Easy” w języku angielskim.

Z każdej grupy osób zainteresowanych danym tytułem wylosuję jedną, do której wyślę wydawnictwo. Na zgłoszenia czekam do wtorku do północy.


* UWAGA! Pomyliłam się z tytułem, ale mam nadzieję, że nie wpłynie to na decyzje osób, które wytypowały tę pozycję - prawidłowy tytuł to "Tasty Vegetarian". Przepraszam za zamieszanie.

21.07.2010 - WYNIKI

Slepy los zadecydowal:

“Simple Indian” - Anna Maria
“Pasta” - Kot & Malenstwo
“Tasty Vegetarian” - Asieja
“Low Fat” - praline91@interia.pl

Bardzo prosze o wyslanie na pani.serwusowa@gazeta.pl nastepujacych danych:
- imie
- nazwisko
- dokladny adres

Kto sie dzis pospieszy z danymi bedzie mial magazyn wyslany jutro rano, w przeciwnym wypadku we wtorek, bo wyjezdzam na pare dni.

Gratuluje wylosowanym i dziekuje za wziecie udzialu w mojej akcji porzadkowej. Milego dnia!

10 lipca 2010

Genetyka i pampuchy




Uwielbiam różnice regionalne w nazewnictwie, szczególnie kulinarnym. Luby i ja pochodzimy z kompletnie różnych części Polski i według genetyki, to czyni nas bardziej atrakcyjnymi dla siebie. Genetyka i biologia jedno, a ja Wam powiem, że czasem do łez ubawią nas różnice językowe, czy nasze akcenty.

I tak sobie dyskutowaliśmy niedawno na temat klusek na parze. Specjalnie użyłam tego wyrażenia, bo wydawało mi się najbardziej neutralne, choć mnie skręcało, aby rzucić hasłem "buchty". Na te kluski jednak luby się zadumał... Okazało się, że u niego to pyzy drożdżowe, na co ja, że pyzy to z ziemniaków. Wytłumaczył mi obrazowo, że to takie, które parowało się na kawałku szmatki, naciągniętej na garnek i obwiązanej sznurkiem. Aha, czyli o to samo nam w gruncie rzeczy chodzi - powiedziałam.

Jak już doszliśmy do porozumienia, że o jednym i tym samym mówimy, to luby wyskoczył ze wspomnieniem pysznego, delikatnego gulaszu babci, która serwowała go z pyzami drożdżowymi vel. buchtami. Kolejny szok dla mnie, bo jako dziecko Górnego Śląska znam kluski na parze tylko na słodko - z masłem i cukrem, czy sosem z owoców, ewentualnie jogurtem owocowym. Czasem też nadziewane jagodami. "Oj, jakbym zjadł takich pyz z gulaszem". Masz babo placek, znaczy kluski, te... no... pyzy!

Nigdy, przenigdy sama ich nie robiłam. Ale, co? Ja nie zrobię? Zrobiłam. I to w dwóch wersjach - dla Pomorzanina z gulaszem, dla Ślązaczki z sosem z truskawek i wanilii.

Przepis znalazłam w serwisie Ugotuj.to i dostosowałam go do maszyny do chleba i suchych drożdży.


Kluski na parze (wdzięcznie zwane też kluchami na łachu)


12 sztuk

0.5 kg mąki pszennej
250ml mleka
2 jajka
3 łyżki masła stopionego
7g saszetka drożdży instant
pół łyżeczki soli
pół łyżeczki cukru

Wszystkie składniki umieściłam w maszynie do chleba i włączyłam program wyrabiania ciasta "dough".

W przypadku ręcznego wyrabiania, należy rozrobić mleko z drożdżami (świeżymi), odrobiną mąki i cukru do konsystencji gęstej śmietany i pozostawić, aż rozczyn zacznie "pracować". W przypadku użycia drożdży instant nie trzeba ich aktywować, tylko dodać do reszty składników. Do mąki dodać jajka i rozczyn, wyrobić ciasto, a gdy zacznie odstawać od miski dodać do niego masło. To oryginalny przepis, nie wiem, dlaczego masła nie można dodać od razu, ja tak zrobiłam używając maszyny. Może jakaś mądra głowa się wypowie w komentarzach.

Ciasto powinno wyrastać w ciepłym miejscu, do podwojenia swojej objętości.

Wyrośnięte ciasto podzieliłam na 12 części i uformowałam kluski. Ułożyłam je na stolnicy oprószonej mąką, przykryłam ściereczką i pozostawiłam na ok. 20 minut do ponownego wyrośnięcia.

W dużym garze zagotowałam wodę i użyłam jeden z gadżetów kuchennych, który raczej się u mnie kurzy, ale już nie będzie - siatkę do przykrywania patelni, aby tłuszcz nie pryskał na płytę kuchenną. Otóż część tłuszczu i tak pryska, więc nie kupujcie jej w tym celu, ale do parowania klusek nadaje się idealnie.

Kluski parowałam przez ok. 10 minut, pod przykryciem (użyłam drugiego garnka, postawionego do góry nogami) ułożone w dużych odstępach, bo jeszcze rosły.

Serwowałam z:


Sosem z truskawek i wanilii


ok. 100g truskawek, odszypułkowanych
kilka kropel esencji waniliowej
łyżeczka cukru drobnego

Wszystkie składniki zmiksowałam na gładki sos.



Gulaszem wołowym z prawdziwkami

2 łyżki oleju słonecznikowego
200g wołowiny gulaszowej
2 małe cebule, pokrojone w kostkę
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
ok. 200ml bulionu wołowego
ok. 100ml ciemnego piwa (opcjonalnie)
garść suszonych prawdziwków
2 łyżki słodkiej papryki w proszku
szczypta chili
liść laurowy
2 kulki ziela angielskiego
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

W rondlu, który mogę zapiekać w piekarniku rozgrzałam olej i na dużym ogniu obsmażyłam wołowinę, uprzednio posoloną i oprószoną pieprzem. Gdy była brązowa, przełożyłam ją do miseczki, a na reszcie oleju obsmażyłam cebulę i czosnek. Następnie dodałam mięso, grzyby, dolałam bulion, piwo, dorzuciłam chili, paprykę, ziele angielskie i liść laurowy, przykryłam i wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 175 stopni C, na ok. półtorej godziny. Można po prostu zostawić na małym ogniu, mnie bardziej smakują gulasze zapiekane.

7 lipca 2010

Powoli żegnamy się...




Sezon truskawkowy nieubłaganie dobiega końca. Wyjątkowo w tym roku angielskie i szkockie truskawki mi smakowały, ale ich ceny powoli rosną, co oznacza, że pewnie za niedługo znikną z półek sklepowych i straganów. Trzeba się nimi jeszcze rozpieścić. Rozsmakować się w powolnym, weekendowym śniadaniu z ukochaną osobą.


Pankejki z owocami sezonowymi i syropem klonowym


(do odmierzania składników używałam miarki 250ml; wyszło ok. 20 placuszków)

1.5 miarki mleka
2 jajka, roztrzepane
2 miarki mąki pszennej, przesianej
3 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżki cukru drobnego
łyżeczka esencji waniliowej
szczypta soli
masło do smażenia

Do serwowania:

truskawki
borówki
syrop klonowy lub miód

Mleko wymieszałam z jajkami i esencją, dodałam suche składniki i zmiksowałam na jednolitą masę. Odstawiłam na 15 minut.

Smażyłam placuszki na maśle, z obu stron na złoty kolor.

Jedliśmy z owocami i syropem klonowym.

5 lipca 2010

Walczę z demonami, vol. 1

Są takie demony kuchenne, z którymi potrafię borykać się latami. Wkręcam sobie np. że torty za skomplikowane, ciasto ptysiowe na pewno nie wyjdzie, na zrobienie ciasta francuskiego musiałabym wziąć trzy dni wolnego a i tak pewnie coś zepsuję. I tak latami potrafię pielęgnować te urazy, które są tylko w mojej głowie.

Kiedy kilka miesięcy temu Magda z Tasty Colors pokazała jak zrobić pyszny, esencjonalny bulion cielęcy, to aż jęknęłam z zachwytu. I trochę z żalu, bo u mnie cielęcina, takoż kości cielęce są nie do dostania. Myślę, że szukałam też wymówki, bo produkcja własnego bulionu wydawała mi się skomplikowana, co najmniej jak technologie NASA.

Całkiem niedawno, Krysia zrobiła esencjonalny bulion wołowy i to mnie zmobilizowało, aby w końcu spytać rzeźnika o kości. W piątek popołudniu wyszłam od niego z torbą pociętych kości ze szpikiem. Nie było już odwrotu, bo zamrażarkę mam pełną...

W sobotę przystąpiłam do produkcji, która okazała się być pierdnięciem. Jeden z demonów zwalczony, a w zamrażarce mam pyszny, domowy, pachnący bulion wołowy w porcjach. Do wykorzystania do francuskiej zupy cebulowej, czy jako baza sosów. Wczoraj zużyłam część do podlania gulaszu. Różnica w smaku kolosalna, luby wielki wielbiciel wołowych potrawek i gulaszów, zauważył w mig.

W pędzie codzienności, być może także do supermarketu po bulion w kostkach, czy plastikowe bulionetki warto zatrzymać się na moment i zajrzeć do gara z kośćmi - wierzcie mi, że satysfakcja gwarantowana.




Esencjonalny bulion wołowy


(ok. 2 litry)

4 kości wołowe, najlepiej panewki kończyn z odsłoniętym szpikiem
2 cebule, nieobrane, przepołowione
główka czosnku, podzielona na ząbki, nieobrane
3 marchewki, nieobrane, pokrojone na cząstki ok. 2.5cm
por, pokrojony na kilka kawałków
3-4 łodygi selera naciowego, pokrojone na kawałki
250ml białego wytrawnego wina
ok. 250ml pomidorów puszkowych, bez skóry, posiekanych
garść świeżych ziół - użyłam tymianku, pietruszki i dwa listki lubczyku
3 liście laurowe
łyżeczka ziaren pieprzu

Piekarnik rozgrzałam do 250 stopni C. Kości ułożyłam w brytfance i wsadziłam do nagrzanego piekarnika, piekłam ok. 45 minut i dorzuciłam marchewki, pora, cebule, czosnek, seler i piekłam kolejne 20 minut.

Wyciągnęłam z pieca, kości i warzywa przełożyłam do gara. Tłuszcz z brytfanki wylałam, po czym wlałam do niej wino i dokładnie wymieszałam trzepaczką, aby ewentualne skwarki się odkleiły. Przelałam wino do gara z kośćmi i warzywami, dodałam pomidory, zioła, liście laurowe i pieprz. Wlałam ok. 3-4 litrów wody, zagotowałam, zmniejszyłam ogień do minimum i gotowałam 4 godziny. Ledwo bulgotał, aby wydobyć maksimum smaku i zredukować się nieco przez ten długi czas gotowania.



Gorący bulion ostrożnie odcedziłam na gęstym sicie wyłożonym gazą i włożyłam do zlewu z lodowatą wodą, aby szybko ostygł i na górze zastygła warstwa tłuszczu. Za pomocą łyżek zmrożonych wcześniej w zamrażarce ściągnęłam warstwę tłuszczu z góry.



Ostudziłam, podzieliłam na porcje i zamroziłam. Odcedzony bulion można redukować jeszcze dłużej, do uzyskania czegoś w rodzaju demi-glace (bo prawdziwe, to chyba tylko z cielęcych kości), czyli gęstej, aromatycznej bazy do sosów, która wystudzona przyjmuje postać galaretki.




P.S. Ania wkręciła mnie w kolejną blogową zabawę, w której należy wyznać pięć faktów o sobie, których czytelnicy by się nie domyślili. Z pewną taką nieśmiałością... No dobra, jedziemy:

1. Jako dorosła osoba miałam manię liczenia w myślach schodów, po których wchodziłam. Co gorsza, pamiętałam później, że w klatce schodowej tyle a tyle, w pracy tyle itd. Borykałam się z tym latami, przeszło mi zupełnie kilka lat temu, kiedy zamieszkałam z lubym. Jak ręką odjął.

2. Boję się krów. Mam problem z przejściem przez pastwisko, na którym przebywają. Wiem, że to byki są agresywne, ale jak widzę krowę, to przeraża mnie proporcja siły mięśni niepoparta rozumem. Jak są za murkiem, to mogę nawoływać, głaskać, klepać po dupsku, przez pastwisko idę z pełnymi gaciami.

3. Mam tzw. ciężką stopę. Lubię szybko jeździć samochodem - nie z kimś, ale sama szybko prowadzić. Lokalne drogi na to nie pozwalają i w zeszłym roku przesiadłam się do samochodu 4x4, który do szybkiej jazdy niezbyt się nadaje. Tam gdzie są ograniczenia prędkości, przestrzegam ich, żeby nie było wątpliwości.

4. Jako dziecko byłam przekonana, że będę zakonnicą. Tylko dlatego, że podobały mi się długie czarne sukienki. Nie miałam pojęcia co wiąże się z wstąpieniem do zakonu, myślałam, że zakonnica, to żona księdza, że mają normalny dom i dzieci, a on pracuje w kościele. Szybko mi przeszło.

5. Słucham bardzo zróżnicowanej muzyki, ale uważam, że to co najlepsze w muzyce powstało 150-400 lat temu.

2 lipca 2010

Co mnie łączy z włochatym motocyklistą?





Przyszło lato, a wraz z nim mój ukochany świeży groszek w strąkach. I tak jak jeden z Hairy Bikers byłabym w stanie zjeść go cały podczas łuskania. Tyle, że jego wtedy pilnowała z drugiego pomieszczenia mama, która kazała mu ciągle gwizdać podczas łuskania. Kiedy gwizdanie ucichało, krzyczała na małego Davida Myers'a: znowu jesz groszek! Mnie nikt nie pilnuje, ale zdrowy rozsądek (bo jak tu zdobyć kolejną porcję groszku w piątkowy wieczór?), a przede wszystkim ochota na risotto z groszkiem były silniejsze i udało mi się wyłuskać filiżankę groszku.

Jako pierwsze miałam tego lata zrobić kultowe risi e bisi, którym zachwyciłam się u Mayi. Wstyd się przyznać, ale zapomniałam o nim. Przypomniało mi się, jak wyrzucałam groszkowe łupinki z garnka po bulionie. Nic straconego, bo groszek i risotto darzę szczególnym uczuciem, więc to danie jeszcze zagości na naszym stole i mam nadzieję, że tutaj też.

Przepis improwizowany w piątkowy wieczór przy akompaniamencie pysznego piwa.





Risotto z groszkiem i rukolą

2 porcje

ok. 30g masła
1 cebula lub szalotka, drobno posiekana
ok. 150 ryżu arborio (lub innego do risotto np. carnaroli)
ok.150ml białego wytrawnego wina
ok. 1 l bulionu warzywnego (ugotowałam go z dodatkiem łupinek groszkowych)
skórka otarta z jednej cytryny (tylko żółta część, biała jest gorzka)
250ml świeżego groszku
garść rukoli
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
3 łyżki drobno startego parmezanu


Na dużej patelni rozgrzałam połowę masła i na małym ogniu smażyłam szalotkę, do momentu, aż była miękka, bez brązowienia jej. Zwiększyłam ogień i dodałam ryż, ciągle mieszając, aby dokładnie pokrył się tłuszczem.

Po ok. minucie ryż zaczął robić się przezroczysty, wtedy dolałam wino i ciągle mieszałam czekając aż część wchłonie ryż, a cześć odparuje. Następnie zmniejszyłam ogień i dolewałam po chochelce bulionu, pilnując, aby był on ciągle gorący. Dzięki temu ryż ugotuje się równomiernie, a skrobia wydobędzie się z niego nadając daniu kremową konsystencję. Gdy każda chochelka bulionu zostanie wchłonięta, dolewam następną i tak przez ok. 15 - 20 minut, ciągle mieszając. Na ostatnie 5 minut dodałam groszek i skórkę z cytryny.

Pod koniec doprawiałam do smaku solą i pieprzem, a gdy ryż był już miękki (ale nie rozgotowany, ma być lekko twardawy w środku), ściągnęłam z gazu, dodałam resztę masła, 2 łyżki startego parmezanu, rukolę (zachowałam kilka listków do dekoracji) i wymieszałam dokładnie. Odstawiłam na 2 minuty.

Rozdzielam do miseczek i serwowałam posypane odrobiną parmezanu i udekorowane rukolą.