24 czerwca 2011

Jedyna słuszna pizza w czerwcu






















Choć tak naprawdę do szczęścia potrzebna mi dobrej jakości margharita ze świeżymi składnikami, to mam te swoje ulubione pizze sezonowe, w zależności od tego, jakie warzywo akurat króluje w mojej kuchni. I tak powstają jedyne słuszne pizze np. w październiku, czy w maju

Wprawdzie już mamy końcówkę czerwca, ale cukinie będą jeszcze długo na naszych stołach, sezon na nie dopiero zaczyna się w tym miesiącu. Tak więc to mogłaby być obok margharity z sosem ze świeżych dojrzałych pomidorów moja ulubiona pizza jedzona latem. 

Spód zrobiłam z mąki z pełnego przemiału, ale możecie użyć białej, ja akurat lubię smak i konsystencję razowego ciasta. Co istotne, na tyle na ile to możliwe przygotowuję ciasto dzień wcześniej i daję mu wyrastać powoli w niskiej temperaturze. Polecam gorąco takie ciasto, które leżakowało w lodówce. 





















Pizza z cukinią, szynką włoską i oliwkami 

2 średnie pizze 

Spód

450g mąki pszennej razowej
płaska łyżeczka drożdży instant
płaska łyżeczka soli
pół łyżeczki cukru
2-3 łyżki oliwy
ok. 250-300ml letniej wody

Wszystkie składniki wyrobiłam mikserem, aż ciasto było sprężyste i umieściłam je w naoliwionej misce, przykryłam folią spożywczą i zostawiłam na całą noc w lodówce. Następnego dnia wyciągnęłam z lodówki na godzinę przed pieczeniem i przygotowałam sos. 

Sos

200ml siekanych pomidorów z puszki
łyżka oliwy
ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
mała cebula, obrana i drobno posiekana
chlust czerwonego wytrawnego wina
garść świeżej bazylii, porwanej z grubsza
szczypta cukru
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Na oliwie zeszkliłam cebulę z odrobiną soli i cukrem. Dodałam czosnek, smażyłam jeszcze minutę, a następnie dodałam wino i poczekałam, aż nieco odparuje. Dorzuciłam pomidory, zmieliłam nieco pieprzu i zredukowałam na małym ogniu, aż sos nieco zgęstniał. Na ostatnie kilka minut dodałam bazylię. Sos zmiksowałam na niemal gładką masę za pomocą ręcznego blendera. Odstawiłam na bok, na 20 minut przed pieczeniem rozgrzałam piekarnik do 250 stopni C wraz z kamieniem i podzieliłam ciasto na 2 części, które rozciągnęłam rękoma i zostawiłam na ok. kwadrans, aby odpoczęło. Przygotowałam też resztę składników, czyli:

1 małą cukinię
8 plasterków dojrzewającej szynki włoskiej typu parmeńskiego 
garść czarnych oliwek bez pestek
2 x 125g kulki mozzarelli 


Cukinię pocięłam na cienkie plasterki, oliwki przepołowiłam, szynkę porwałam z grubsza na kawałki, mozzarellę również porwałam na mniejsze kęsy. 

Na każdym placku rozsmarowałam sos, położyłam resztę składników i piekłam, na rozgrzanym kamieniu aż brzegi były zarumienione, a ser stopiony.  Po upieczeniu zostawiam ja na kilka minut, aby nieco ostygła, kroje na porcje i dekoruję świeżą bazylią. Uwielbiam tę pizzę zarówno na ciepło jak i na zimno.


21 czerwca 2011

Przypalona jaglanka





















Nie, nie wydarzyła się u mnie kulinarna katastrofa, wręcz przeciwnie. Jest sezon na truskawki,  u mnie  od jakiegoś czasu jest szajba na kasze jaglaną, więc postanowiłam zrobić jakiś nowy deser. Całą zimę ratowałam się jaglaną na słodko z truskawkami w syropie własnej produkcji, teraz przyszła pora na świeże. Nie chciałam jednak kupki kaszy z truskawkami, choć bardzo tę prostą wersję lubię. Miałam ochotę na coś innego.

Postawiłam więc ten deser do góry nogami i wykończyłam cukrem i płomieniem z palnika. Jaglana brûlée? A dlaczego nie! Z lekko orientalną nutą dzięki mleku kokosowemu i kardamonowi. 


Deser z kaszy jaglanej z truskawkami i kardamonem

2 porcje

½ szklanki kaszy jaglanej
ok. 1½ szklanki mleka kokosowego
2 łyżeczki syropu z agawy (albo cukru, wedle uznania)
3 strąki zielonego kardamonu, czarne ziarenka wydłubane i rozgniecione w moździerzu
8-10 truskawek, pokrojonych na plasterki
2 łyżeczki brązowego cukru

Kaszę wypłukałam na sicie.

Truskawki zasypałam łyżeczką cukru i odstawiłam, aby się macerowały. 

Mleko kokosowe zagotowałam z kardamonem, dodałam syrop z agawy i kaszę. Zmniejszyłam ogień, gotowałam 15 minut bez przykrycia. Następnie wyłączyłam, przykryłam i zostawiłam na ciepłej płycie na ok. 10 minut. Kasza była napuchnięta, lepka, miękka. Odstawiłam, aby ostygła. Spokojnie można ją serwować ciepłą. Jak lubicie.

Na dno ceramicznych pojemniczków położyłam truskawki wraz z sokiem, który puściły, nałożyłam kaszę, posypałam resztą cukru i skarmelizowałam palnikiem.



17 czerwca 2011

Miłość do kiełbasy w narodzie nie ginie (i do bobu też nie)





















Wczoraj naród na fejsbuku zdecydował, że chce kiełbasę z bobem. Proszę bardzo! Jeśli chcecie mieć w przyszłości możliwość współdecydowania o tym, co ma sie ukazać na blogu (czasem mam za duży wybór, nie wiem na co się zdecydować), to przyłączcie sie do Zmysłów w kuchni na Facebook.


Dziś kolejna ostatnio wypróbowana przeze mnie sałatka, choć nieco inna, bo serwowana na ciepło. Podejrzewam, że na zimno byłaby także smaczna, ale aromaty unoszące się z patelni dały mi jednoznacznie do zrozumienia, że trzeba ją zjeść czym prędzej!

Podobny przepis widziałam w lipcowym wydaniu "Good Food", ale tam była jeszcze cukinia i fasola. Obie szalenie pasują do tego zestawu, ale akurat nie miałam pod ręką. Mimo to, zestawienie tych warzyw z czosnkową i mocno paprykową kiełbasą powaliło mnie na kolana.

Kto z Was jeszcze nie miał okazji próbować hiszpańskiej kiełbasy chorizo, ten niech nie zwleka, jeśli tylko będzie miał okazję. Na szczęście w dzisiejszych czasach nie trzeba po nią jechać do Hiszpanii, dobrze zaopatrzone supermarkety lub delikatesy powinny ją mieć. Jest dość zwarta, podsuszana, tłusta, ma zdecydowany czosnkowo  - paprykowy smak i aromat. Polecam gorąco, szczególnie w tej sałatce. 



Sałatka na ciepło z bobu, groszku z pieczoną papryką i chorizo

2-4 porcje


200g kiełbasy chorizo, pokrojonej w półplasterki
2 łyżki czerwonego octu winnego
filiżanka ugotowanego młodego bobu (obranego lub nie, jak lubicie)
2 filiżanki groszku zielonego, ugotowanego
2 kolorowe papryki, upieczone, obrane ze skórki, pokrojone w paski 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz


Na suchej patelni usmażyłam chorizo, aż wypuściło całą paprykową oliwę i było chrupiące, następnie wyciągnęłam ją łyżką cedzakową zachowując tłuszcz w patelni i zostawiłam w miseczce na później.

Na patelnię wlałam ocet i trzymałam na ogniu, aż zabulgotał, następnie ściągnęłam z ognia. Dodałam bób, groszek, paprykę, delikatnie posoliłam i zmieliłam nieco pieprzu. Dodałam kiełbasę i dokładnie wymieszałam, trzymając na małym ogniu przez minutę.

Serwowałam od razu. Sałatka broni się jako samodzielny posiłek, ale jak ktoś potrzebuje więcej treści, to grillowana ciabatta lub młode pieczone ziemniaczki pasują idealnie.

14 czerwca 2011

Jedno się kończy, drugie się zaczyna



Czas pożegnania ze szparagami zbliża się nieuchronnie. Od tygodnia pocieszam się więc truskawkami, które wreszcie pojawiły się w cenie, która nie odstrasza od kupowania. Postanowiłam połączyć moją ulubioną sałatkę z truskawek i szpinaku z surowymi szparagami, których przyznaję - w ten formie jeszcze nie próbowałam. Bardzo rześkie, chrupiące, zdecydowanie do powtórki w innej konfiguracji.

Tak wiem... Znowu sałatka, ale taką mam na nie ostatnio ochotę! Wczoraj wypróbowałam nowy przepis (pierwszy przepis z "Two Greedy Italians", który pojawi się w lipcowym wydaniu miesięcznika Libertas), dziś zabieram się za kolejny - tak więc chwilowo sałatek nie zabraknie. 


Sałatka ze szparagów, młodego szpinaku z truskawkami i kozim serem 

2 porcje

2 duże garści młodego szpinaku 
10 zielonych szparagów, twarde końce usunięte, reszta pokrojona ukośnie na cienkie plasterki
10 truskawek, pokrojonych na ćwiartki
120g koziego twarożku, pokruszonego 
sok z połowy cytryny 
kilka listków mięty (opcjonalnie) 

Na dressing:

3 łyżki oliwy 
2 łyżki octu balsamicznego*
pół łyżeczki miodu* 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz 


Składniki dressingu wymieszałam ze sobą.

Szparagi skropiłam sokiem z cytryny, delikatnie posoliłam i zostawiłam na 15 minut, aby się zamarynowały. 
Następnie wymieszałam je ze szpinakiem, truskawkami i dressingiem i przełożyłam do głębokiego talerza. Na górę pokruszyłam kozi ser, zmieliłam nieco pieprzu i udekorowałam kilkoma listkami świeżej mięty. Serwowałam od razu. Do tego zestawu idealnie pasują orzechy włoskie lub pekan, ale akurat nie miałam ich pod ręką.






* jeśli jesteście szczęśliwymi posiadaczami oryginalnego octu balsamicznego, który dojrzewał w beczkach kilkadziesiąt lat, ma odpowiednie certyfikaty, a co za tym idzie kosztował fortunę, ale ma wyborny smak, nie dodajcie miodu; każdy inny ocet udający balsamiczny niestety trzeba dosłodzić i zagęścić)

11 czerwca 2011

Pojedynek na obiady, czyli migawki z Polski

Poszło na noże i trzepaczki

Post ten dedykuję moim przyjaciołom, dzięki którym zawsze czekają mnie niezapomniane chwile (także tym, którzy na kolację nie dotarli, Muszen, no!). Dziękuję! 


***

Co się dzieje, gdy w grę wchodzi urażona męska duma i ambicje? Rękawica (no dobra, rękawiczka porzucona przez kogoś w klubie, najprawdopodobniej w pijackim amoku) zostaje rzucona, słowa wypowiedziane - pojedynek! I to nie byle jaki. Pojedynek na obiady. 

Dziś już nawet nie pamiętam od czego się zaczęło. Czarę goryczy przelało rzucone "Ty nie umiesz gotować!". "Ja nie umiem?! Wyzywam Cię na pojedynek!". W każdym razie coś w tym stylu, widziałam na własne oczy jak rękawiczka padła na stół, termin pojedynku został wyznaczony na piątkowy wieczór. Pamiętam jeszcze staszkowe hasło, że to co on gotuje, czy ugotuje, to "nawet będę mogła sobie na ten mój blog wrzucić!". Dusiłam się ze śmiechu, przytakując jednocześnie, że nie mogłabym przepuścić takiej okazji.


Guzik wyluzowany, rozmaryn luzowany
 

Uzbrojona w zapasy alkoholu i najlepszą pod słońcem przyjaciółkę Elę (która nota bene ma rewelacyjnie wyczulone kubki smakowe, pracuje w biznesie spożywczym, testowała wiele różnych składników) stawiłam się na pojedynku. Ja i Ela miałyśmy zdecydować, który z Panów bardziej uraczy nas swoimi umiejętnościami kulinarnymi. 

Guzik przystąpił do dzieła jako pierwszy. W ruch poszedł świeży łosoś, rozmaryn, anszuje. Guzikowe ręce sprawnie ucierały sos w moździerzu, frytki w piekarniku powoli się rumieniły. Asia dbała o podkład muzyczny, Adam kręcił się po guzikowej mikro kuchni,  czas upływał pod znakiem totalnego relaksu. Cynamon i Behemot leniwie przechadzali się między butelkami z piwem, łypiąc raz po raz, co takiego dzieje się na kuchennych blatach. Cynamon był także żywo zainteresowany zawartością mojej torebki i prawie cały w niej zniknął, stąd też poleciłam Guzikowi policzenie kotów, jak będę wychodzić. Pojawił się i poeta! Z ekologiczną siatką pełną składników jego obiadu.


Pesto się kręci


Cynamon zachował zimną krew

Guzik uwijał się w kuchni, piwo się lało, temperatura pojedynku (i mieszkania) rosła z każdą minutą. Obiad zaserwowano! Na stół wjechały talerze z pieczonym łososiem (którego Guzik smarował przed pieczeniem tajemnicza marynatą), pieczonymi frytkami i brokułami ugotowanymi na parze. Wszystko, aby zintensyfikować naturalne smaki, a do tego własnoręcznie ukręcone pesto z rozmarynu i anchois. Przepyszne i lekkie. Uff, odetchnęłam z ulgą, że dam radę zjeść drugi obiad, za który miał zabrać się Staszek. 

Obiad zaserwowany oraz nerwowy śmiech poety

Taniec zwycięstwa?

A on? Jak zaczął obierać ziemniaki siedząc nad koszem na śmieci, to mieliśmy wizję jedzenia jego dania w środku nocy (dużo się nie pomyliliśmy, ale co tam - na dobre jedzenie warto czekać). Obierał, siekał, mył, zawalił guzikowy zlew cała kupą odpadków (bo on tak lubi wrzuca odpadki do zlewu, aby potem wymieść je za jednym zamachem, gdy skończy), a deska do krojenia zapełniała się kolejnymi, posiekanymi składnikami: cebulą, ziemniakami, boczkiem, kiełbasą i innymi. Z wielkim namaszczeniem odrywał kolejne liście kapusty, jakoby miały być to następujące po sobie wersy jego nowego wiersza... Stał przy tym niemal na jednej nodze, nakładając w nerwowości jedną stopę na drugą. 


Stopa i kapusta (Staszek podobno lubi taką pozycję)

I właśnie niczym kolejne wersy składniki dania lądowały warstwowo w wyłożonym kapustą garnku, a potem dusiły się, pod jego czułym uchem - nasłuchiwał jak danie żyje, bulgocze, paruje, aby wreszcie o 1 w nocy je zaserwować. Zdążyłam zgłodnieć, cieszyłam się na talerz pełen dania, które może nie tak ładnie zaprezentowane jak guzikowe, to przywiodło na myśl coś, co wg mnie jest genialnego w polskim zwyczaju przygotowywania jedzenia w plenerze - prażonki, pieczonki, jakkolwiek to zwać. Ziemniaki z boczkiem i kiełbasą (czasem także z warzywami) duszone w wyłożonym liśćmi kapusty żeliwnym kociołku, umieszczonym nad żywym ogniem. Może i zrobione na gazowej kuchence, ale jakie pyszne!
Nasłuchiwanie...
1 w nocy

Cóż to była za uczta! Ile serca włożonego! Jedynie Cynamon wydawał się nie dzielić naszej podniosłej kulinarnej atmosfery, interesował go bardziej karton po piwie (jego ulubiony; guzikowe koty, tak samo jak moje olewają wypasione zabawki na rzecz pierdołowatych), a Behemot raz pod raz przejmował krzesło "wujka" Staszka, który z kotami wydaje się, nie wie jak konwersować. 

Jedliśmy rzecz jasna wszyscy, jedynie ja i Ela miałyśmy zdecydować o wyniku pojedynku. Być może jesteście sobie w stanie wyobrazić, że ciężko było wybrać zwycięzcę. W zasadzie nie sposób było to zrobić. Wobec dwóch skrajnie różnych, ale pełnych pysznego jedzenia talerzy podjęcie decyzji było niemożliwe. Nie było w zasadzie żadnych reguł, poza tym, że dwóch facetów gotowało dwa obiady z wybranych przez siebie składników. Wszystko miało się odbywać na naszych oczach, czyli zero uprzednich przygotowań - chłopaki siekali, mieszali, obierali przy reszcie towarzystwa. W związku z tym, ogłosiłyśmy remis, a panowie będą mieli okazję do wykazania się raz jeszcze (czego się nie robi, aby mieć pod nos zaserwowany obiad? hi, hi), ale następnym razem zawęzimy listę składników i obaj będą gotować tylko wg tej listy. Już nie mogę się doczekać!

W każdym razie Panowie - gratuluję raz jeszcze i dziękuję setnie za tę ucztę! Elu, Tobie za to, że przejechałaś trochę kilometrów, aby się ze mną zobaczyć. Całej reszcie za miły wieczór.

8 czerwca 2011

Szybko, lekko, pożywnie






















Gdy jest dość ciepło i niespecjalnie chce się jeść. Gdy wybieracie się na piknik, czy po prostu wycieczkę rowerową i nie wiecie, co pożywnego włożyć do pudełka z lunchem. A może po prostu do zabrania ze sobą do pracy. Równie smaczne z ciepłym i zimnym mięsem, stąd bardzo praktyczne zestawienie. Również dla tych, którzy dbają o figurę, ale nie chcą stracić sił - dobre węglowodany, zdrowy tłuszcz i nieco białka. I ten smak.


Sałatka z kurczaka, awokado i pomidorów

2 porcje


Na sałatkę:

2 awokado
sok z połowy cytryny lub limonki
10-15 pomidorków koktajlowych, przepołowionych
garść liści bazylii, jeśli duże to podartych
2 dymki, posiekane
kilka szparagów, twarde końce usunięte, resztą przepołowiona
2 piersi kurczaka, lekko rozbite na grubszym końcu
2 łyżki słodkiej papryki
1 łyżka wędzonej papryki
1/4 łyżeczki sproszkowanej chilli
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
2 łyżki oliwy 


Na dressing:

4 łyżki oliwy
2 łyżki octu jabłkowego lub białego winnego
świeżo zmielony czarny pieprz
sól


Wszystkie składniki dressingu wymieszałam dokładnie.

Szparagi ugotowałam na półtwardo (ok. 3 minuty) we wrzącej, osolonej wodzie, odcedziłam, zahartowałam w zimnej wodzie i dokładnie osuszyłam.

Awokado przekroiłam na pół, pozbyłam się pestki i wydrążyłam miąższ łyżką. Skropiłam sokiem z cytryny, aby nie ściemniał i pokroiłam w kostkę. Wymieszałam z pomidorkami, dymka, bazylią, szparagami i dressingiem.

Wymieszałam na talerzu paprykę słodką, wędzoną, chilli, sól i pieprz i obtoczyłam w przyprawach obie piersi kurczaka. Usmażyłam je z obu stron na gorącej oliwie. Trzeba kontrolować czas smażenia, w zależności od gramatury mięsa. Średniej piersi wystarczy 4-5 minut z jednej strony,  potem 3-4 z drugiej, aby jej nie wysuszyć. Po usmażeniu zostawiłam na desce na parę minut, aby mięso odpoczęło i soki się po nim rozeszły.

Wyłożyłam warzywa na talerz, na wierzch ułożyłam kurczaka pokrojonego w plastry. Zmieliłam nieco pieprzu, udekorowałam kilkoma listkami bazylii.

4 czerwca 2011

Jadłam kacze jaja - wiem co to ryzyko


(i tu powinno jeszcze paść soczyste: bitch!). A było to chyba 3 tygodnie temu...

Nigdy przedtem nie jadłam kaczych jaj, w internecie naczytałam się paskudnych opowieści z nimi w roli głównej. Przepis z majowego "Good Food" kusił połączeniem składników, z którym nigdy nie miałam do czynienia. Pomyślałam, że najwyżej zrobię z kurzymi lub przepiórczymi jajkami, ale okazało się, że lokalne posh delikatesy sprzedają kacze jaja z niedalekiej farmy. I to nie byle jakie, bo od wolnochodzących kaczek. Kupiłam.

Były pyszne, ale odczekałam parę tygodni, aby upewnić się, że nic się ze mną nie działo zanim Wam pokażę ten przepis. Spodziewałam się w najlepszym wypadku sraczki, w najgorszym już widziałam rodzinę i przyjaciół nad moją trumną. Oznajmiam: zjadłam i nic mi się nie stało. Poza tym, że wpadłam w zachwyt.

Zrobiłam jak zwykle, trochę po swojemu.


Sałatka ze szparagów i kaczych jaj z bekonem i orzechami laskowymi



2 porcje

2 kacze jaja
12-16 zielonych szparagów , twarde końce usunięte
4-6 plasterków bekonu (użyłam wędzonego tzw. streaky bacon, czyli przerastanego)
garść wyłuskanych orzechów laskowych
nieco oliwy
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Na dressing:

4 łyżki delikatnej oliwy
2 łyżki soku z cytryny
łyżeczka musztardy Dijon
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C.

Bekon pokroiłam na kawałki wielkości kęsa, przełożyłam na blaszkę wyłożoną folią aluminiową.

Szparagi ułożyłam na blaszce , skropiłam oliwą, posypałam solą i pieprzem. Piekłam przez ok. 15 minut, wsadzając w tym samym czasie bekon na drugą półkę. Bekon należy piec, aż będzie chrupki, a szparagi al dente, najlepiej obrócić je w połowie pieczenia. 

W tzw. międzyczasie na suchej patelni uprażyłam orzeszki,a następnie lekko je rozdrobniłam w moździerzu.

Kacze jaja ugotowałam. Mogą być na twardo, mogą więc nadal półpłynne żółtko. Są większe, więc ugotowanie jajka na twardo trwa nieco dłużej od kurzego, ok. 8-10 minut. Jajka obrałam i przekroiłam na połówki.

Przygotowałam dressing - wszystkie składniki wymieszałam do uzyskania jednolitej emulsji.

Na talerzach ułożyłam szparagi, posypałam je bekonowymi chrupkami, orzechami, dołożyłam jajka i polałam dressingiem. Serwowałam od razu.

1 czerwca 2011

Subiektywny przewodnik po książkach, część 2


Muszę przyznać, że od paru tygodni mam prawdziwą szajbę na punkcie włoskiego jedzenia. Od kiedy wyklarowały się nasze plany wakacyjne, maniakalnie wręcz czytam i oglądam wszystko, co z Włochami ma wspólnego. Kuchnię włoską, choć o takiej de facto ciężko mówić, bo każdy rejon oferuje coś specyficznego, kocham od zawsze. Wreszcie jako dorosła osoba, o ukształtowanym guście kulinarnym będę mogła spróbować jej u źródeł. Było to od paru lat moim marzeniem. 

A piszę o tym, bo dzisiejszy wpis dotyczy dwóch fantastycznych Włochów i ich książki, która powstała wraz z serią telewizyjną. BBC bardzo sobie cenię, bo ich produkcje są zawsze na rewelacyjnym poziomie, ale jak pierwszy raz usłyszałam o serii o włoskiej kuchni, to nie poczułam dreszczyku emocji. Po pierwszym odcinku wpadłam po uszy. 

Źródło: BBC

Gospodarze programu Antonio Carluccio i Gennaro Contaldo, to dwaj uznani szefowie kuchni, którzy oboje (każdy z osobna) opuścili Włochy kilkadziesiąt lat temu, aby po latach spotkać się w Wielkiej Brytanii. Współpracowali ze sobą, starszy wiekiem i doświadczeniem Antonio był dla Gennaro nauczycielem i mentorem. Z upływem czasu stali się swoistymi ekspertami i autorytetami w kwestii kuchni włoskiej na wyspach. Antonio jest autorem kilkunastu książek kucharskich i szefem sieci knajpek Carluccios, a Gennaro szefem kuchni jednej z bardziej utytułowanych restauracji w Londynie, jedną z milszych osobowości telewizyjnych, a zasłynął także jako ten, który w arkana kuchni włoskiej wprowadzał Jamiego Olivera. 

Seria telewizyjna "Two Greedy Italians" ("Dwóch Zachłannych Włochów") tak ujęła moje serce, że nie mogłam nie kupić książki pod tym samym tytułem. Nie pierwszy zresztą raz się skusiłam na książkę od wpływem programu TV, na wyspach praktyka wypuszczania tych dwóch w tym samym czasie jest popularna i jak widać łatwo połknąć ten haczyk.

Słów kilka o serii TV, bo chcę napisać, co mnie tak zauroczyło. Nie był to program jedynie o gotowaniu, czy pięknie włoskiego krajobrazu (zakochałam się w kawałku wybrzeża w Campania!), ale sentymentalne spojrzenie na społeczeństwo i jego zmieniające się zwyczaje. Spojrzenie często smutne i z nutą żalu, np. z tego powodu, że sporo współczesnych kobiet nie poświęca czasu na kulinaria, młode Włoszki nie wiedzą jak zrobić tortellini, albo rodziny często nie mają czasu biesiadować wspólnie. Ten program to oprócz kulinariów, socjologiczne i historyczne spojrzenie na społeczeństwo, a co za tym idzie, jego kuchnię. To kuchnia regionalna, wykorzystująca co najlepsze dają góry, czy morze, to kuchnia bardzo często wynikająca z biedoty, to przygotowywanie potraw z tego, co akurat dał sad, czy gaj oliwny.

Panowie z wrodzoną sobie włoską pasją opowiadają nie tylko o jedzeniu, dzielą się wiedzą historyczną, ale przede wszystkim mówią o własnym życiu, wspominają nieraz z łzą w oku osoby, które odeszły, miejsca, które pamiętają z lat dziecięcych. To właśnie opowiadanie z rozrzewnieniem o ich matkach, babciach i ich cudownej kuchni, ten właśnie błysk w oku mocno dojrzałych mężczyzn na widok przechadzającej się kobiety w czerwonej sukience, ta serdeczność z jaką byli witani przez ludzi powodowały, że chciałam wracać do każdego odcinka po dwa razy.  To, a także proste w wykonaniu i ciekawe potrawy, które prezentowali. Stąd też natychmiastowa decyzja o kupnie książki.


Źródło:Amazon

A książka? No cóż, to uczta dla oczu. Przede wszystkim jest przepięknie wydana, bogata w zdjęcia (mój ulubiony rewelacyjny Chris Terry!), i choć nie towarzyszą każdemu przepisowi, to w zamian zawiera ona zdjęcia widoków, ludzi, dzięki którym czytelnik może niemal podróżować z autorami.  Oprócz przepisów zawiera także informacje około kulinarne i znowu - historyczne i społeczne.

Przepisy (a znajdziecie ich ponad 100) są czytelne, krótkie, przejrzyste i podzielone są na cztery sekcje: przystawki, pierwsze dania, drugie/główne dania, warzywa, owoce i desery, a także przekąski.  Podoba mi się podawanie nazw potraw w oryginalnej wersji, a dopiero niżej tłumaczenie ich na angielski. Dzięki temu podłapałam kilka nowych słówek, które mogą się przydać podczas urlopu. Istotne jest to, że książka nie powiela wszystkich przepisów pokazanych w serii TV, część z nich w ogóle nie ukazała się na ekranie, ale część tych z ekranu nie ma w książce. Stąd dla pełnego obrazu pewnie przydałby się zakup DVD (jeśli się ukaże).

Jako, że mam nieco doświadczenia w kuchni, nie muszę najpierw ugotować z tej książki, aby móc ją Wam polecić. Po samej lekturze widać, że to książka o prawdziwej kuchni włoskiej, takiej jaką gotują prawdziwi Włosi. Myślę, że to taki rasowy przewodnik po tym, co Włosi mają w kuchni najlepszego. Może nie tak obszerny, jak moja biblia włoskiego gotowania Giorgio Locatelli, z której wiele się nauczyłam, ale mam wrażenie, że "Two Greedy Italians" ma więcej ciepła i serca. To książka nie tylko wykorzystania w kuchni, ale także książka do poduszki, z ciekawymi opowieściami. 

Jeśli tak samo jak autorzy jesteście zachłanni na dobre jedzenie, zachłanni na życie, (a także na ciekawe książki), to ta książka z pewnością się Wam spodoba.



Antonio Carluccio, Gennaro Contaldo "Two Greedy Italians"

Wyd. Quadrille Publishing Ltd, 2011  

Twarda okładka, 208 stron