25 lipca 2012

Dietetyczne markizy brownies



Bez kalorii. Bez masła. Bez cukru. Bez prawdziwej czekolady. Bez sensu.

Serio myśleliście, że brownie może być dietetyczne? A to pardon, to raczej nie jest przepis dla Was. Od samego jego czytania można dostać cukrzycy, skrajnej otyłości, zatoru żył. Konsumpcja grozi utratą zdrowia. Zmysłów zresztą też. Jeśli chodzi o brownie nie ma mowy, abym poszła na kompromisy. Wolę nie zrobić w ogóle.

Przepis na markizy z brownies pochodzi z zeszłorocznego wiosennego wydania kwartalnika "Donna Hay", ale tam były z nadzieniem z masła orzechowego. Nie powiem, kusiło. Kocham naturalne masło orzechowe, ale postanowiłam użyć solonego karmelu, bo jak może wiecie czekolada i solony karmel to jedno z moich ukochanych połączeń. Dla przypomnienia zajrzyjcie do przepisu na ten czekoladowy fondant z solonym karmelowym sosem. Poza tym zmniejszyłam nieco ilość cukru, jak mam w zwyczaju.

Jeśli nie lubicie kompromisów w czekoladowych wypiekach, to zapraszam serdecznie. 


Markizy brownie z kremem z solonego karmelu 

ok. 16 sztuk 

Na solony karmel:

¾ szklanki* cukru
5 łyżek wody
4 łyżki masła
¼ szklanki kremówki (użyłam 55% tłuszczu)
½ łyżeczki soli

Na ciasteczka:

350g gorzkiej czekolady, posiekanej (użyłam 70% kakao)
3 łyżki masła
3 małe jajka
½ szklanki cukru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (użyłam naturalnego z ziarnami wanilii)
 ¼ szklanki pszennej mąki
¼ łyżeczki proszku do pieczenia

Na nadzienie:

250g masła, niesolonego
1½ szklanki cukru pudru
cały karmel z powyższego przepisu

Najpierw przygotować solony karmel. Cukier wraz z wodą umieścić w rondelku i wstawić na mały ogień. Mieszać, aż cukier się rozpuści i zagotować; zwiększyć ogień i od tego momentu nie mieszać! Można lekko potrząsać rondelkiem od czasu do czasu. Mikstura zacznie zmieniać kolor - od jasnego do ciemnobursztynowego - to moment, aby ściągnąć ją z ognia, dorzucić sól, śmietanę i masło. Będzie mocno bulgotać. Dokładnie zamieszać, a następnie pozostawić do ostygnięcia i zająć się ciastkami.

200g czekolady umieścić w misce wraz z masłem i postawić nad rondlem z gotującą się wodą, tak aby miska nie dotykała bezpośrednio gorącej wody - czyli rozpuścić czekoladę i masło w kąpieli wodnej. Odstawić do ostygnięcia, piekarnik nagrzać do 180 stopni C.

W misce ubić jajka z wanilią i cukrem, aż będą blade i puszyste. Dodać przesianą mąkę wraz z proszkiem do pieczenia, wymieszać i dodać czekoladę z masłem oraz pozostałe 150g posiekanej czekolady. Wymieszać i odstawić na 10 minut.

Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia i nakładać na nią po łyżce czekoladowej mikstury, w dość dużych odstępach, bo górki czekoladowe się rozjadą w trakcie pieczenia.

Piec przez ok. 8-10 minut, nie dłużej. Niech Was nie kusi dopiekać - środek ciasteczek ma być miękki, kawałki czekolady płynne, zresztą w trakcie wystygania ciastka i tak twardnieją (bo jeszcze się dopiekają, mimo, że są poza piekarnikiem), więc za długo pieczone będą później nieznośnie twarde. Po wyciągnięciu z piekarnika dać im chwilę ostygnąć na papierze, a potem delikatnie je ściągnąć. Gdy ciasteczka się pieką można przygotować nadzienie.

Mikserem ubić masło z cukrem pudrem, aż będzie puszyste, a następnie dodać zupełnie ostudzony solony karmel. Mój karmel stał za długo i nieco stwardniał, więc lekko go podgrzałam, co następnie za bardzo rozmiękczyło masło. Uratowałam jednak całość chłodząc w lodówce i miksując co parę minut.

Gotowym kremem posmarować grubo jedno ciasteczko i przykryć drugim.

Smacznego! 


* do odmierzania składników użyłam szklanki o pojemności 250ml

23 lipca 2012

Burgery. Dla zaspokojenia skrajnych apetytów


Jeśli już macie słodki sos chilli, to może skusicie się na burgery, które świetnie z nim idą w parze? Mieliśmy niedawno na obiad, przyznaję, że kombinowałam tak, aby mięsożerca się nadał, a ja - obrażona ostatnio na mięso, też miała pożywny obiad. No i miało być z tego, co ostało się w szafkach i lodówce - bez dodatkowych zakupów. Czyli improwizacja. Udana jak się okazało.


Burgery z ciecierzycy i tuńczyka

ok. 12 sztuk 

ok. 200g ciecierzycy suchej
2 x 175g puszki tuńczyka w oliwie/oleju
1 mała cebula, obrana i posiekana
2 ząbki czosnku, obrane i posiekane
1 mała czerwona chilli, posiekana
garść świeżej kolendry, posiekanej (użyłam mrożonej, bo miałam zapas w zamrażarce)
2 małe jajka, rozkłócone
2 płaskie łyżeczki mielonego kuminu  
sok z połowy cytryny 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
nieco mąki z ciecierzycy do obtaczania
olej do smażenia (użyłam słonecznikowego)
ćwiartki limonki do serwowania (opcjonalnie) 

Ciecierzycę namoczyć przez ok 10 godzin, wylać wodę, nalać świeżej, posolić, zagotować i gotować, aż będzie miękka. Odcedzić i pozostawić do ostygnięcia. 

Cebulę usmażyć na małej ilości oleju, na małym ogniu - ma być miękka, ale nie brązowa. Na ostatnią minutę smażenia dodać czosnek i chilli. Odstawić z ognia i pozostawić do lekkiego ostygnięcia. 

Ciecierzycę zmielić w robocie kuchennym, ale tak, aby nie była zupełnie gładka - mają pozostać kawałeczki ziaren wyczuwalne dla zębów. Przełożyć do miski. 

Do tej samej miski dodać tuńczyka (ja mojego nie odcedzałam, bo był w małej ilości oleju), podziabanego widelcem, cebulę z czosnkiem i chilli, kolendrę, jajka, sok z cytryny, kumin, pieprz i sól. Rękoma wymieszać, aż całość będzie dobrze połączona. Schłodzić w lodówce przez co najmniej godzinę.

Formować kotleciki i przekładać do miseczki z mąką z ciecierzycy, a następnie na deskę do krojenia. 

W patelni rozgrzać dość sporo oleju, nie mają się smażyć na głębokim tłuszczu, ale tak jak kotlety mielone - aby były zanurzone mniej więcej do połowy. Smażyć je z obu stron, aż będą zarumienione. Odłożyć na papierowy ręcznik, który wchłonie nadmiar tłuszczu.

Ja serwowałam je z pieczonymi ziemniakami, słodkim sosem chilli oraz sałatą lodową, do której zrobiłam dressing inspirowany tajską kuchnią.

Dressing do sałaty (prawie) tajski 

2 łyżki oleju z orzeszków ziemnych
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka sosu rybnego (nam pla)
sok z połowy limonki
szczypta chilli mielonej 

Wszystko umieściłam w słoiczku, zakręciłam i mocno wstrząsałam, aby składniki się połączyły. Umytą i posiekaną sałatkę polałam dressingiem tuż przed serwowaniem, wymieszałam, a na talerzu posypałam prażonymi na sucho ziarnami kuminu. 



19 lipca 2012

Moje małe zboczenie

Muszę coś wyznać. Mam absolutnego świra na punkcie pewnego sosu. Lubię go do frytek, lubię do maczania tofu, nie wyobrażam sobie bez niego kotletów rybnych, a ostatnio maczałam w nim pieczone kawałki kurczaka w chrupiącej panierce. Dodany do hummusu nadaje mu nowy wymiar, podany w towarzystwie gęstego jogurtu stanowi świetny dip do pieczonych warzyw. Dodaję go czasem do str fries, a niedawno podałam go gościom do maczania mini tortilli ze szczawiem i też zaskakująco dobrze się spisał.

Mowa o słodkim sosie chilli, który jest dostępny w większości supermarketów. Jednak zrobienie swojego zajmuje ok. 20 minut i daje gwarancję, że nie ma w nim konserwantów i syropu glukozowego. W przypadku osoby, która go lubi i używa regularnie, to ważne, aby sos zawierał jak najmniej dziwnych składników. Poza tym można samemu regulować ostrość sosu - im więcej pestek chilli zostawicie, tym ostrzejszy będzie sos.   Oryginalny tajski sos nie zawiera skrobi kukurydzianej, ale ja dają ją, gdyż lubię gdy jest on dość gęsty. Możecie oczywiście pominąć ten składnik. Oryginalnie sos gotuje się tak długo (i chyba robi z większej ilości cukru), aż zredukuje się do takiej konsystencji, w której kawałki chilli "wiszą". Moja wersja oprócz tego, że ekspresowa, jest także wegańska, oryginalne sosy lubią zawierać nam pla (sos rybny), ja dodaję odrobinę limonki, która wprawdzie nie zastępuje sosu rybnego, ale nadaje ciekawy smak i kontrastuje nieco z cukrem. 

Zapraszam na jeden z moich ulubionych sosów. Za parę dni pokażę Wam przepis na smaczne burgery, które też świetnie idą w parze ze słodkim sosem chilli.



Słodki sos chilli 

ok. 200ml 

3 czerwone chilli, jedna z pestkami, reszta wypestkowana 
3 ząbki czosnku, obrane 
sok z połowy limonki 
skórka otarta z całej limonki
¼ szklanki* octu ryżowego
½ szklanki cukru
¾ szklanki  wody
½ łyżeczki soli
1 płaska łyżka skrobi kukurydzianej rozrobionej w 2 łyżkach wody (opcjonalnie) 

Chilli, czosnek i skórkę limonki dodać do malaksera i posiekać bardzo drobno (albo zrobić to za pomocą noża).

Do rondelka dodać wodę, ocet, sok z limonki, sól i cukier oraz posiekane składniki, następnie zagotować. Zmniejszyć ogień i gotować przez ok. 15 minut, aż całość nieco się zredukuje. Następnie dodać skrobię kukurydzianą rozrobioną w wodzie, zamieszać, zagotować i od razu ściągnąć z ognia.

Ostudzić, przełożyć do słoiczka, zakręcić i trzymać w lodówce. Trudno powiedzieć, jak długo można go przechowywać. U nas schodzi on szybko i nigdy nie stoi dłużej niż 10 dni. Myślę, że pasteryzowany wytrzyma kilka miesięcy, ja jednak wolę robić go na bieżąco, bo to niedużo roboty.



* użyłam szklanki o pojemności 250ml 

16 lipca 2012

Czasem dobrze się pomylić

Pierwszy raz orkisz kupiłam kilka lat temu... przez pomyłkę. Paczka porwana w pędzie i gorączce podróżnej ostatniego dnia pobytu w Polsce okazała się być paczką całego ziarna orkiszu, a nie mąki chlebowej, jak sądziłam. To była paczka ziaren przeznaczonych do wypieku chleba, ale ja ugotowałam je jak kaszę, uprzednio mocząc i przepadłam na ich punkcie. Jem na słodko, jem na wytrawnie. Smakuje świetnie, lekko orzechowo, ma sprężystą konsystencję i jest wysokowartościowym zbożem - napakowanym witaminami i dobroczynnymi pierwiastkami, a także zawiera gluten, który jest łatwo przyswajalny. W starożytnym Rzymie jadali ją gladiatorzy. Życiodajne zboże, które uwielbiam. 

W dzisiejszym przepisie połączyłam orkisz z groszkiem, który jest teraz w sezonie, a także dołożyłam porcję cypryjskiego sera halloumi, który bardzo lubię. Jest to ser, który zachowuje swój kształt po obróbce cieplnej, więc idealnie nadaje się do grillowania.

Orkisz z groszkiem, miętą i grillowanym halloumi 

2 porcje 

ok. 500ml ziarna orkiszu 
200g halloumi 
ok. 250ml zielonego groszku (świeżego lub rozmrożonego) 
pół czerwonej cebuli, obranej i pokrojonej w półplasterki 
sok z połowy cytryny
limonka 
mała garść listków świeżej mięty 
listki z 2-3 gałązek świeżego tymianku 
kilka łyżek oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia
kilka szczypt suszonych płatków chilli 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Orkisz namoczyć przez ok. 10 godzin, odcedzić, zalać świeżą wodą, nieco posolić i zagotować. Zmniejszyć ogień i gotować, aż będzie al dente. 

Gdy orkisz się gotuje zamarynować cebulę w soku z cytryny i soku z połowy limonki. 

Pokroić halloumi w plastry o grubości ok. 1 cm. Posmarować każdy odrobiną oleju, posypać płatkami chilli, solą i pieprzem i zgrillować w obu stron na bardzo mocno rozgrzanej żeliwnej patelni. 

Na ostatnie 3 minuty gotowania orkiszu dorzucić groszek do garnka. Ugotowany orkisz i groszek odcedzić i dodać z powrotem do garnka, skropić odrobiną oleju, dodać posiekaną miętę i tymianek oraz soki z marynowania cebuli.Wymieszać dokładnie.

Rozłożyć kaszę z groszkiem na dwóch talerzach, na górę położyć cebulę i grillowany ser. Skropić odrobiną oleju i podawać od razu z ćwiartką limonki.

12 lipca 2012

Zmysły w kuchni na Pinterest

Zapraszam po garść inspiracji - książki, podróże, jedzenie i moje małe zboczenie na punkcie butów i jeszcze kilku innych rzeczy. ;) Kliknij tu, aby zobaczyć Zmysły w kuchni na Pinterest.

10 lipca 2012

Letnie risotto z chipsami



Zestaw nieco podobny do ostatniego przepisu na trapanese, tylko dzisiaj zamiast makaronu serwuję ryż. Sądząc po popularności tego przepisu, chyba nie muszę reklamować składników dzisiejszego dania. Połączone z kremowym risotto dają jeden z naszych ulubionych letnich zestawów. Szkoda, że o pełni lata mogę w Yorkshire w tym roku pomarzyć, więc czytając jak ludzie w Polsce narzekają na upały pocieszam się chociaż miską letniego risotto.





Risotto z pieczonym czosnkiem, pomidorkami i chipsem parmezanowym 

2-4 porcje 

250g ryżu arborio (lub innego na risotto)
1 szalotka, obrana i drobno posiekana 
3 łyżki oliwy 
kilkanaście pomidorków koktajlowych 
2-3 gałązki świeżego tymianku 
4-6 ząbków czosnku, w łupinkach
2 łyżki octu balsamicznego (supermarketowy może być)
pół łyżeczki brązowego cukru (użyłam ciemnego muscovado)
ok. 1.2 l wywaru warzywnego, gorącego (domowego, koniecznie, co Wam będę mówić, sami wiecie ;) )
175ml białego wytrawnego wina 
2 łyżki masła 
6 łyżek świeżo startego parmezanu (lub wegetariańskiego odpowiednika)
sól 
świeżo zmielony czarny pieprz 

Piekarnik nagrzać do 180 stopni C. 

Na blaszce wyłożonej folią aluminiową ułożyć pomidorki i czosnek, skropić łyżką oliwy. Pomidorki skropić octem, posypać cukrem, całość delikatnie posolić i dołożyć gałązki tymianku. Wstawić do piekarnika. 

Na drugiej blaszce wyłożonej papierem do pieczenia usypać dwie lub cztery płaskie kupki parmezanu - tyle ile porcji przewidujecie. Wstawić do piekarnika i wyciągnąć, gdy ser się stopi i będzie zarumieniony. Poczekać, aż chipsy zastygną i dopiero lekko podważając szerokim nożem podnieść je z blaszki.

Na 2 łyżkach oliwy usmażyć szalotkę, nie musi być zupełnie miękka, raczej nie brązowić jej. Dorzucić ryż i smażyć, ciągle mieszając, aż się zrobi półprzeźroczysty. Dolać wino, mieszać i czekać, aż odparuje. Następnie dodawać po chochelce gorącego bulionu, ciągle mieszać i nie dopuścić do tego, aby risotto wyschło. Nie dodawać jednak za dużo bulionu na raz - małymi porcjami, a regularnie. Po ok. 15 minutach dodawania bulionu ryż powinien już być ugotowany - ma stawiać lekki opór zębom.

W tym samym czasie pomidorki i czosnek powinny być upieczone. Z gałązek delikatnie strzepać listki tymianku do risotto, czosnek wycisnąć z łupin, z grubsza posiekać i też dorzucić do ryżu, dokładnie wymieszać, ściągnąć z ognia. 

Do risotto dodać resztę parmezanu, masło, nieco soli i pieprzu i wymieszać. Pozostawić na ok. 2-3 minuty, aby odpoczęło i nabrało kremowej konsystencji. Proszę, weźcie pod uwagę, że zdjęcie mojego risotto było robione, gdy ono posiedziało jeszcze trochę w talerzu (podgrzanym), więc nie wydaje się być zbyt kremowe, ale takie było tuż po ugotowaniu. Jest to danie, które nie może czekać na konsumpcję.

Risotto rozłożyć na porcje, na górę dać upieczone pomidorki i po parmezanowym chipsie na porcję. Można posypać świeżym tymiankiem jeśli Wam został.


6 lipca 2012

Trapanese, które lubię (wcale nie gładkie)

 

Wyobraźcie sobie letnie dojrzałe pomidory - pachnące, soczyste, słodkie. Garść świeżej bazylii, która potrząśnięta uwalnia delikatny aromat. Orzechowe nuty lekko uprażonych migdałów i bogaty smak oliwy tłoczonej w małej wiosce w górach sabińskich. Chcielibyście zmielić te dobra na gładkie pesto? Czy może cieszyć się smakiem oraz ciekawą kompozycją różnych konsystencji? Sposób podania trapanese, który kultywuję od lat przedstawił Jamie Oliver w jednej z moich ulubionych książek "Jamie's Italy". Nie wnikam, który sposób jest tradycyjny i najbardziej słuszny, szczególnie,  że Włosi potrafią sami o tym dyskutować, nie zgadzać się ze sobą, a jedyne słuszne przepisy na to samo danie okazują się różnić co 50 km (lub mniej), no i kuchnia to poligon doświadczalny, więc każdy gotuje, jak mu smakuje. Ja prezentuję, co lubię, a lubię trapanese, w którym czuć kawałki pomidorów i w którym migdały nieco chrupią pod zębami. Dodam tylko, że mi bardziej pasuje tu Pecorino Romano (który wierzcie mi, nie jest odmianą parmezanu) niż Parmigiano Reggiano, ale wiem, że dobrego świeżego pecorino nie mamy pod dostatkiem w Polsce, a już na pewno nie w małych osiedlowych sklepikach (jak przeczytałam na pewnym blogu kulinarnym), tak więc zalecam użyć to, do czego macie dostęp. I powiem jak Jamie: Tygryski, to może być Wasze następne ulubione makaronowe danie. 

Miłego weekendu (Tygryski)!


Linguine alla trapanese 

2 porcje 

200g makaronu (użyłam  linguine) 
200g pomidorków koktajlowych 
garść świeżej bazylii, liście z grubsza porwane, możecie użyć też posiekanych łodyżek (mają sporo aromatu)
100g migdałów, bez skórek
szczodry chlust dobrej jakości oliwy z pierwszego tłoczenia (użyłam oliwy z Ginestry
1 duży ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
4 łyżki świeżo startego Parmigiano Reggiano albo Pecorino Romano (dla wegetarian użyjcie sera bez podpuszcki zwierzęcej; wege parmezan jest dostępny, choć nie wszędzie)
nieco soli
nieco świeżo zmielonego czarnego pieprzu

Makaron ugotować wg instrukcji na opakowaniu. Polecam mocno posoloną wodę oraz gotowanie makaronu al dente, rzecz jasna.

Gdy woda na makaron się zagotowuje, przygotować dodatki. W dużej misce rozgnieść w rękach pomidorki - będą ostro chlapać, ale wypuszczą sporo słodkiego soku i pozostaną w ciekawej konsystencji.

Na suchej patelni zarumienić migdały i przełożyć je do malaksera, lub utłuc w moździerzu.  Ja lubię je zmielone na drobno, ale tak, aby było ciągle czuć chrupiące kawałki migdałów. Dodać je do miski z pomidorami, dolać oliwę, dorzucić starty ser (zachowując nieco do wykończenia dania), bazylię i czosnek. Posolić, zmielić pieprz i odstawić.

Przy odcedzaniu makaronu zostawić kilka łyżek gorącej wody z gotowania, dodać do miski z resztą składników, dla rozluźnienia sosu. Dodać do miski ugotowany makaron i wymieszać.

Rozłożyć między dwa talerze, jeśli w misce zostało nieco sosu, czy pomidorów, po prostu wylać to na górę makaronu i posypać resztą sera. Serwować od razu.



5 lipca 2012

Subiektywny przewodnik po książkach, część 3



Przyznam się Wam, że mam niezły poślizg, bo ani to nowość na moim regale z książkami kucharskimi, ani tym bardziej nowość wydawnicza, a recenzja dopiero teraz. O książce pierwszy raz przeczytałam u Anny Marii i tak samo jak ona nie przypominam sobie, czy kiedyś lepiej wydałam 10 funtów. Pozdrawiam i dziękuję Aniu, nie pierwszy raz i nie ostatni kupiłam książkę polecaną przez Ciebie. 

Zwlekałam długo z recenzją, a książkę tę kocham tak samo mocno, jak niemal rok temu, kiedy wzięłam ją do ręki po raz pierwszy, a polecam Wam ją, pomimo, że nie wypróbowałam żadnego przepisu. Także dlatego, że to nie jest książka tylko z przepisami. "The Vintage Tea Party Book" autorstwa Angel Adoree to jest kompletny przewodnik, dzięki któremu zorganizujecie spotkanie przy herbatce w stylu vintage. (być może niektórzy kojarzą Angel z brytyjskiego programu "Dragon's Den", w którym uczestnicy próbują zdobyć fundusze od milionerów przedsiębiorców na realizację swoich pomysłów na biznes). Angel Adoree  jest także właścicielką cukierni Vintage Pattiserie ,która świetnie prosperuje i dlatego też nie waham się Wam polecić tę książkę mimo, że nie wypróbowałam przepisów - myślę, że zostały one sprawdzone, o czym świadczy popularność tego miejsca. 


 
Przyznam, że jestem wielką fanką stylu vintage i gdyby pozwalały mi na to fundusze, to pewnie kolekcjonowałabym oryginalne ubrania i akcesoria z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Niestety to jest jedna z tych rzeczy, których pozbawiła nas komuna - młode Polki nie miały szans odziedziczyć np. oryginalnych ubrań wykonanych z pięknych i trwałych materiałów od swoich babć. Tak więc z wielką ochotą oddaję się lekturze książki, która zabiera mnie w tamte czasy i pozwala oderwać się od rzeczywistości i poszybować w zupełnie inny wymiar. 


Po pierwsze chciałam zaznaczyć, że jest to jedna z piękniej wydanych książek, z jakimi miałam przyjemność. Papier jest dobrej jakości, okładka twarda, ilustracje przepiękne, ciekawe zdjęcia. Ale co czyni tę książkę o wiele ciekawszą od większości, z którymi miałam do czynienia, to fakt, że traktuje temat vintage nie tylko w kontekście jedzenia, ale całego stylu. Toteż znajdziecie w niej praktyczne rady jak przygotować zaproszenia i podziękowania za przybycie na herbatkę, jak wykonać fryzury retro, uszyć fartuszek, zaaranżować kwiaty, udekorować pomieszczenie, a nawet jak zrobić retro makijaż czy przykleić sztuczne rzęsy.  

Ta książka to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy kochają vintage. Także, a może przede wszystkim dla tych, którzy fascynują się Wielką Brytanią. Autorka podkreśla to, że jest dumna z bycia Brytyjką, jest maniaczką parzenia herbaty, w książce pojawiają się portrety królowej Elżbiety II oraz ciekawostki historyczne np. o powstaniu brytyjskiej flagi. 

 Jeśli mam wspomnieć o przepisach, to muszę powiedzieć, że niektóre propozycje mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły, posłuchajcie tylko jak one brzmią:

Pasta z wędzonego śledzia na owsianych krakersach z marmoladą z whisky
Wysokie koszyczki z ciasta filo ze Stiltonem, gruszką i orzechami włoskimi
Kremowy pasztet z wątróbki kurzej w koszyczkach z ciasta filo
Piernikowy pudding z kremem eggnog (krem na bazie jajek, alkoholu i korzennych przypraw)
Pannacotta różana
Szampan z dzikiego hibiskusa

Dla mnie bomba! A to tylko niektóre z przepisów obok tych bardziej tradycyjnych, na łatwy paj rybny, sconesy czy dżem truskawkowy. I aby być zupełnie szczerą, nie wiem, czy to piękno tej książki mnie onieśmiela, czy po prostu nie mogę się zabrać za nic, bo nie wiem na co się zdecydować? Być może wszystko po trochu. Jedno jest pewne - sięgam po nią często, bo zaglądanie do niej i cieszenie oczu jej pięknem działa na mnie relaksująco. Szczególnie, że cudowne ilustracje przypominają mi świat z "Alicji w Krainie Czarów". Przeglądając ją, nie nudzę się ani przez sekundę i gdy tylko skończę, to mam ochotę zacząć od nowa. Polecam ją więc każdemu, kto odnajduje niekłamaną i niezmienną przyjemność w patrzeniu na piękno.




"The Vintage Tea Party Book"  Angel Adoree

Wyd.  Mitchell Beazley (sierpień 2011)

Twarda okładka, 304 strony