21 grudnia 2010

Szczególny czas




Zapewne dla większości z Was piątek będzie ważnym dniem. Być może ze względu na spotkania z rodziną, być może ze względu na przeżycia duchowe. Tradycja, która przyjmowała się na naszych ziemiach przez wieki po przyjęciu chrztu przez Polskę zdaje się mieć wielu zwolenników. Niektórzy nawet nie zdają sobie sprawy, że pewne symbole jak choinka, nawet data obchodzenia tych świąt zostały wprowadzone w celu inkorporacji pewnych dawnych zwyczajów i wierzeń do nowej religii.

Dla mnie to dzisiejsza noc, a także nadchodzące dni to czas szczególny. Podążając rytmem pór roku, naturalnym i znanym ludziom od czasów starszych niż chrześcijaństwo, dziś właśnie, w dniu przesilenia zimowego będę odczuwać tę magię zmian. Światło zwycięża nad ciemnością, coś nowego się zaczyna. Stare umiera, rodzi się nowe, przynosi nadzieję, stawia nowe wyzwania. Stary cykl się zamyka, ustępując nowemu.

Dla mnie osobiście to czas refleksji, ale także planów na nadchodzący rok. Gdy nocy zaczyna ubywać, a dzień dominować w dobowym rytmie, także fizycznie niemal potrafię się odrodzić. Oczekuję więc tego czasu z niecierpliwością.

Przygotuję dużo smacznego jedzenia, życzymy sobie szczęścia i zdrowia, obdarujemy się prezentami, z radością przyjmiemy każdych gości. Uczcimy to tak, jak nasze serca nam podpowiadają. W tym nastroju mamy nadzieję trwać co najmniej do Nowego Roku, a być może nawet do wiosny.

Nie obchodzę świąt w sposób, który być może dla wielu z Was jest jedynym znanym, czy słusznym. Mimo to, cokolwiek Wy planujecie, mam nadzieję, że czas świąteczny upłynie Wam radośnie, a Nowy Rok przyniesie wiele pomyślności.

Na nowe wpisy zapraszam po 1 stycznia 2011. Udanego wypoczynku!

20 grudnia 2010

Na zimno ziemniak!




Jakoś zimno się znowu zrobiło. Nie znoszę nosić papci, więc po domu średnio noszę dwie dwie pary skarpet, ale stopy nadal mam zimne. Kubek za kubkiem herbaty, dziś już nie mogę na nią patrzeć... Miodówkę domowej roboty przywiezioną z Polski nie zawsze mogę pić, poza tym - pod koniec zimy po odstawieniu trunku, mogłoby się okazać, że ręce mi się trzęsą - tym razem nie z zimna. Zatem nieco jak niedźwiedź sięgam po jedzenie, które nasyci mnie szybciej i na dłużej, niestety czasem spowoduje odłożenie się tkanki tłuszczowej tu i ówdzie, ale za to jak smakuje! Idealne na zimę.

Zimowo więc polecam Wam zapiekankę z ziemniaków, którą łatwo przygotować w wersji wege i z szynką, więc jak to u nas w domu często przy kolacji bywa: wilk syty i owca cała. Przygotowanie jest proste i szybkie, czas zabiera jedynie upieczenie jej, ale można wtedy zrobić coś innego, o ile zapach dochodzący z piekarnika pozwoli Wam się skupić. W każdym razie warto czekać.

Wreszcie po kilku próbach zrobiłam smaczny sos do zapiekanki bez użycia jajek (bez nich, bo chciałam uniknąć podobieństwa do hiszpańskiej tortilli). Te na bazie mleka były zbyt wodniste, na bazie śmietany - za gęste. Inne mdłe. Jeszcze inne jak klej. Ostatnio wreszcie się udało. No i zaopatrzyłam się w szatkownicę, dzięki której ziemniaki kroję na równe, cienkie plasterki. To powoduje, że wszystkie pieką się w tym samym czasie i nie ma mowy o rozgotowanych, czy niedopieczonych ziemniakach.

Dość gadania. Zapraszam na pachnącą, sycącą, zimową zapiekankę.


Zapiekanka z ziemniaków i pora (także w wersji z szynką)


2 porcje

5-6 ziemniaków średniej wielkości, obranych i pokrojonych na plasterki
1 duży por, pokrojony na cienie plasterki (używam białej i kawałek jasnozielonej części)
odrobina masła
2 liście laurowe
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
150ml kremówki
150ml mleka
100ml bulionu warzywnego
2 ząbki czosnku, obrane i przepołowione
2 plastry szynki (opcjonalnie)
2 garści dojrzałego cheddara, startego (lub Waszego ulubionego sera)

Piekarnik nagrzałam do 170 stopni C.

Dwa naczynia żaroodporne wysmarowałam masłem i układałam w nim warstwami ziemniaki, por, szynkę (w wersji wege rzecz jasna pominęłam ją), zaczynając od ziemniaków i kończąc na nich, za każdym razem delikatnie je soląc i oprószając pieprzem. Z boku każdego naczynia wsunęłam liść laurowy.

Przygotowałam sos do zalania zapiekanki. W rondelku wymieszałam śmietanę, mleko i bulion, dodałam czosnek i doprawiłam solą i pieprzem. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam 2 minuty.

Następnie usunęłam czosnek i zalałam sosem ziemniaki w naczyniach. Ułożyłam je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia (sos bulgocze i lubi wypłynąć z naczyń podczas pieczenia), przykryłam kawałkiem folii aluminiowej i piekłam przez ok. 40 minut. Po tym czasie odkryłam i piekłam 25 minut, po czym posypałam serem i piekłam 15 minut.

Przed podaniem usuwam z naczyń liść laurowy. To danie samo w sobie jest pyszne, ale może też stanowić dodatek do mięsa.

17 grudnia 2010

E-książka z przepisami

Jeden z moich przepisów prezentowanych na tym blogu znalazł się w e-książce wydanej przez Cooklet. Być może zainteresują Was także przepisy dodane przez innych blegerów. Zapraszam!





Get Adobe Flash player



16 grudnia 2010

Jak pogodziłam Francuzów z Anglikami



To był jeden z tych dni, które aż prosiły się o sycącą, aromatyczną, gorącą zupę. Była to niedziela, więc wypad do sklepu po ewentualne składniki raczej wykluczony. Z racji niedzieli, odległości do sklepu i niedzielnego (nazwijmy go tak) lenia.

Zajrzałam do zamrażarki i znalazłam zapas bulionu wołowego, zrobionego głównie z myślą o klasycznej francuskiej zupie cebulowej. No i myśl o tym smaku tak mną zawładnęła, że musiałam ją zrobić. Cebula? Jest! Masło? Jest! Białe wino? W lodówce! (kartonowe, ale co mi tam). Tymianek? Kupiłam doniczkę z myślą o czymś innym, jeszcze sporo zostało. W koszyku z pieczywem kawałek dwudniowej bagietki. Gruyere? O, kurka. Nie ma. Ale jest dojrzały cheddar. Ups! Najbardziej znany angielski ser...

Każdy kto troszkę zna historię powszechną orientuje się o uczuciach jakimi przez wieki obdarzali się nawzajem Anglicy i Francuzi. Każdy zna charakterystyczny np. dla Amerykanów gest wysuniętego środkowego palca, otóż nie każdy wie, że Anglicy maja swój - dłoń odwrócona grzbietem ku temu, kogo chcemy obrazić, i wysunięte palce środkowy oraz wskazujący, które znaczą dokładnie to samo. Skąd ten gest? Z waśni francusko-angielskich. Francuzi podczas bitew brali w niewolę angielskich łuczników i odcinali im palce. Stąd gest ten używany był przez Anglików, aby dać do zrozumienia Francuzom, że angielscy łucznicy mają jeszcze palce i mogą narobić jeszcze wiele rabanu w bitwie...

W mojej kuchni - postanowiłam - nie będzie takich waśni! Będzie francuska zupa cebulowa wg klasycznej receptury, ale uwieńczona grzanką z angielskim serem!




Zupa cebulowa


2 porcje

25g masła
ok. 500g białej cebuli, obranej i pokrojonej w półplasterki
łyżka świeżych listków tymianku
1/4 łyżeczki cukru
ok. 125ml białego wytrawnego wina
ok. 600ml bulionu wołowego
2 kromki bagietki
odrobina oliwy
ząbek czosnku
nieco startego cheddara
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

W rondlu na maśle usmażyłam na małym ogniu cebulę z cukrem i tymiankiem, mieszając, aż była miękka, ale nie brązowa. Zajęło to ok. 25 minut. Następnie podkręciłam ogień i pilnując, aby się nie przypaliła, zbrązowiałam ją.

Dodałam wino i wymieszałam dokładnie, zostawiłam na minutę, aby większość wina odparowała. Dodałam bulion, nieco soli, pieprzu, zagotowałam i zmniejszyłam ognień. Gotowałam przez ok. 10 minut pod przykryciem.

Kawałki bagietki skropiłam oliwą i wstawiłam pod gorący grill. Gdy jedna strona się zarumieniła, wyciągnęłam je, natarłam obranym ząbkiem czosnku, przewróciłam, posypałam serem i wstawiłam pod grill. Mają być zarumienione, a ser stopiony.

Gorącą zupę wlałam do miseczek, na górę położyłam po grzance i udekorowałam świeżym tymiankiem.

15 grudnia 2010

Kulinarne podarki vol. 5




Ześwirowałam. Znowu zrobiłam smakową sól. Nie mogłam się powstrzymać, kiedy powąchałam świeży rozmaryn, a w pamięci miałam resztkę mięty, którą kupiłam do obiadu (a dokładnie tego makaronu), a która pałętała się drugi dzień w lodówce bez pomysłu na wykorzystanie. Następnego dnia przygotowałam więc sól świetną do jagnięciny, a w weekend już udało mi się ją przetestować - okazało się, że pasuje także idealnie do pieczonych ziemniaków.

Ptasia kilka dni temu napisała mi o soli świerkowej, czy sosnowej, a mnie na myśl przyszły od razu odświeżacze do WC z lat osiemdziesiątych. Otóż chyba muszę cofnąć te słowa, bo czymże pachnie rozmaryn, jak nie właśnie czymś leśnym, choinkowym? A mimo to, sól jest fantastyczna. I ten kolor!


Sól miętowo - rozmarynowa


ok. 8 łyżek soli gruboziarnistej (lub w płatkach)
ok. 2 łyżki igieł świeżego rozmarynu
ok. 2 łyżki listków świeżej mięty

Wszystkie składniki umieściłam w robocie kuchennym i zmieliłam, ale nie za drobno. Zioła były zmielone dość drobno, natomiast sól zachowała jeszcze nieco grubości. Możecie oczywiście zmielić ją na proszek.

Sól rozłożyłam na blaszce wyłożonej papierem i umieściłam w piekarniku, z którego akurat wyciągnęłam upieczone ciasto. Wyłączyłam więc piekarnik, ale był on ciągle nagrzany do ok. 175 stopni C. Umieściłam w nim sól i zostawiłam zamknięty. Trzy razy, co ok. 10 minut przemieszałam sól, aby równomiernie wysychała. Gdy piekarnik zupełnie wystygł, sól była sucha, więc przełożyłam ją do czystego, suchego słoiczka.

Naprawdę myślę, że to ostatnia sól smakowa. (przynajmniej na obecną chwilę... Kto wie, czy znowu mnie nie natchnie?)

14 grudnia 2010

Mój drugi wywiad!

Jest mi niezwykle przyjemnie ogłosić, że platforma kulinarna Cooklet opublikowała świąteczny wywiad ze mną. Znajdziecie go pod tym linkiem.

Zapraszam serdecznie i życzę miłej lektury!

13 grudnia 2010

Kulinarne podarki vol. 4



Siedzę właśnie ciągle rozsmakowana w leniwym niedzielnym śniadaniu i najlepszym dżemie jaki dotąd własnoręcznie przygotowałam. Nie jest zbyt słodki, a kwaskowato - goryczkowy, ma ciekawą nutę kardamonu, głównie w zapachu. Myślę, że to ciekawa propozycja szczególnie dla tych, którzy lubią typową angielską marmoladę - skórka pomarańczowa podkręca dodatkowo smak tego dżemu.

Myślę, że póki świeża żurawina jest w sprzedaży, to będę musiała powtórzyć produkcję tego dżemu, bo słoiczki napełnione tym z wczorajszej produkcji na pewno wypełnią koszyczki z zestawami świątecznymi dla znajomych. Uważam, że jest to świetny podarek kulinarny i podciągam pod tegoroczną serię. Znowu żurawina? Cóż poradzę na to, że kojarzy mi się bardzo zimowo? Poza tym naprawdę jestem dumna z tego dżemu, więc chcę się nim podzielić z innymi. Za inspirację dziękuję ślicznie Roseanne z Kuchennych Pogaduszek.




Dżem żurawinowo - pomarańczowy z nutą wanilii i kardamonu


ok. 5 słoiczków, każdy 190ml

500g świeżej żurawiny
1 duża pomarańcza
500g cukru
ziarenka z laski wanilii (albo łyżeczka ekstraktu naturalnego waniliowego)
3 sztuki kardamonu
sok z połowy cytryny
125ml pektyn w płynie (opcjonalnie, ja dodałam, bo chciałam mieć mało płynną konsystencję, bez pektyn uzyskacie coś w rodzaju konfitury; możecie także użyć cukru żelującego, który ma dodane pektyny)

Obieraczką do warzyw obrałam skórkę z pomarańczy, w miarę cienko i pokroiłam ją na wąskie paseczki.

Z łupinek kardamonu wyciągnęłam czarne ziarenka i utłukłam je w moździerzu na proszek.

W dużym garnku umieściłam żurawinę, zasypałam cukrem, dodałam skórkę z pomarańczy i wycisnęłam z niej cały sok. Dodałam sok z cytryny, wanilię, kardamon i zagotowałam. Zmniejszyłam ogień i gotowałam odkryte, aż większość żurawiny się rozpadła (uwielbiam ten odgłos, gdy pęka podczas gotowania!).

Ściągnęłam z ognia, dodałam pektyny i dokładnie wymieszałam. Jeszcze ciepłe przełożyłam do wysterylizowanych gorących słoiczków, zakręciłam i odstawiłam do góry nogami, aż całkowicie wystygły.

Szczerze mówiąc, nie wiem jak długo można je przechowywać (ale myślę, że 3 miesiące na pewno), natomiast wiem na pewno, że dżem jest pyszny i znika dość szybko...

9 grudnia 2010

Kulinarne podarki vol. 3




Wobec popularności odcinka pierwszego tej serii, czyli tej soli cytrynowo - tymiankowej, postanowiłam przygotować kolejną sól smakową, którą będziecie mogli dołączyć do zestawu, albo po prostu zrobić ją dla kogoś kto nad ziołowe stawia sobie wyżej aromaty przypraw. Ta sól powinna dobrze sprawdzić się w daniach z wieprzowiną, rybnych czy warzywnych.

Sole smakowe robione w domu dają setki możliwości, wystarczy użyć wyobraźni, lub poszperać w pamięci, czym najbardziej lubimy przyprawiać ulubione dania. Zapewne nie jest to moje ostatnie słowo... znaczy sól! Tyle, że nie wiem, czy dam radę jeszcze jakąś pokazać przed świętami. Pamiętajcie zatem - ogranicza Was tylko Wasza wyobraźnia i zasoby przypraw i ziół!



Sól cytrynowa z koprem włoskim, chilli i pieprzem syczuańskim


ok. 10 łyżek gruboziarnistej soli morskiej
skórka z jednej cytryny, dość cienko obrana
1 suszona papryczka chilli
2 łyżki pieprzu syczuańskiego
2 łyżki nasion fenkułu (kopru włoskiego)

Skórkę cytrynową pokroiłam na niedużą kostkę i wstawiłam na blaszce do piekarnika, który nastawiłam na ok. 100 stopni C. Suszyłam przed około kwadrans, wyłączyłam piekarnik i w zamkniętym zostawiłam skórkę cytrynową, aż zupełnie wystygł. W tym czasie skórka wysuszyła się.

Umieściłam ją w mini robocie kuchennym z resztą przypraw i zmieliłam z grubsza. Możecie użyć moździerza, tyle że ucieranie przypraw zajmie więcej czasu. Dodałam sól i mieliłam do utrzymania pożądanej grubości. Tę sól w przeciwieństwie do poprzedniej zmieliłam od razu, aby zapachy przypraw ją przeniknęły i była gotowa do użycia.

Zamknęłam w szczelnych, suchych, czystych słoiczkach.

6 grudnia 2010

Kulinarne podarki vol. 2

Idąc za ciosem i biorąc pod uwagę, że czas leci jak szalony pokazuję dziś kolejną, pyszną rzecz, która możecie zrobić sami i podarować bliskim. Podobny przepis widziałam w grudniowym wydaniu "Good Food", ale w przeszłości robiłam niemal taki sam chutney do użycia bieżącego, głównie do pieczonych mięs i nie pakowałam go w słoiczki. Tym razem postanowiłam zrobić go wcześniej i pozostawić parę tygodni, aby smaki się przegryzły.

To obok tej soli moja kolejna propozycja na kulinarne podarki świąteczne. Zapraszam!





Chutney z żurawiny i jabłek

ok. 4 słoiczki 200ml

3 duże, kwaskowe, twarde jabłka
1 twarda gruszka
1 duża biała cebula
350g świeżej żurawiny
kawałek świeżego imbiru, wielkości orzecha włoskiego
ok. 150g cukru
ok. 100ml octu jasnego winnego lub jabłkowego
kilka kulek czarnego pieprzu

Jabłka i gruszkę obrałam, pozbyłam się gniazd nasiennych, pokroiłam w niedużą kostkę. Cebulę obrałam i pokroiłam w półplasterki. Imbir obrałam i drobno posiekałam.

W rondlu umieściłam wszystkie składniki, oprócz żurawiny. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i odkryte gotowałam, aż cebula i jabłka były miękkie, a większość płynu wyparowała. Dodałam żurawinę i od czasu do czasu mieszając delikatnie trzymałam na ogniu jeszcze 10 minut. Część żurawiny może się rozpaść, dobrze byłoby, gdyby część pozostała w całości.

Gorący chutney przełożyłam do wysterylizowanych słoiczków, dokładnie zakręciłam i pozostawiłam do góry nogami do ostygnięcia. Chutney należy przechowywać w ciemnym, chłodnym miejscu i spożyć do 6 miesięcy. Smaki przygryzają się po minimum 2-3 tygodniach i wtedy jest on najlepszy do spożycia.

4 grudnia 2010

Kulinarne podarki vol. 1



Kilka tygodni temu ubolewałam nad faktem, że prawdopodobnie nie będę miała zbyt wiele do pokazania na blogu w klimatach około świątecznych. Nie mam zbyt czasu na praco i czasochłonne dania, które zwykle królują na stole w moim rodzinnym domu, a i nie mam też niejednokrotnie części składników, aby je ugotować. Zresztą i tak najlepiej zawsze smakuje u Mamy i jak człowiek z daleka od domu i tęskni, to mu się nawet specjalnie nie chce kombinować w kuchni. Przynajmniej ja tak mam.

Nie chciałam Was zawieść Drodzy Czytelnicy i dlatego zmobilizowałam się na razie do wykonania dwóch kulinarnych pyszności w słoikach, które mogą stanowić ciekawe prezenty kulinarne. Wiem, że są osoby, które wyjątkowo cenią sobie takie podarki. Na pewno pomogła mi w tym fatalna pogoda - od wtorku kończę pracę wcześniej i odwołują mi codziennie siłownię i basen, więc przymusowo siedzę w domu. Postanowiłam więc zakasać rękawy i coś przygotować.

Dziś będzie pierwszy z nich, do którego natchnął mnie Jamie O. Pod koniec października na wyprzedaży kupiłam młynek z solą sygnowany jego imieniem i nazwiskiem. Nie byle jaką solą, bo z dodatkiem tymianku i skórki cytrynowej. Oszalałam na jej punkcie i ponieważ powoli mi się kończy i nie wiem, czy uda mi się znowu ją kupić, postanowiłam postudiować dokładnie etykietę i sama zrobić podobną mieszankę. Oto co mi wyszło:



Prawda, że ładna? A jaka pyszna! Do dań mięsnych, warzywnych, do zup, do ryb. Sypię ją ostatnio do wszystkiego. Zapakowana w ładny słoiczek jest oryginalnym prezentem kulinarnym. A być może do kompletu uda Wam się dokupić jakiś ciekawy młynek? Myślę, że obdarowanej osobie będzie miło, że wykonaliście coś własnoręcznie.


Sól cytrynowo - tymiankowa


ok. 10 łyżek gruboziarnistej soli morskiej (lub soli w płatkach)
ok. 30 g świeżego tymianku (zwykłego lub cytrynowego)
1 liść laurowy
skórka obrana z jednej cytryny, możliwie cienko, biała błona pod spodem jest gorzka

Piekarnik nagrzałam do ok. 100 stopni C.

Skórkę z cytryny pokroiłam na nieduże kwadraciki i ułożyłam na blaszce do pieczenia wyłożonej pergaminem. Obok rozłożyłam tymianek i dodałam liść laurowy. Trzymałam w piekarniku, aż tymianek był zupełnie suchy, obracając go raz podczas suszenia.

Tymianek i liść laurowy wyciągnęłam, piekarnik wyłączyłam i zostawiłam skórkę cytrynową w jego środku, aż zupełnie wystygł. Po tym czasie skórka była już zupełnie sucha.

Listki tymianku delikatnie strzepnęłam z gałązek do soli, jeśli jakieś gałązki wpadły do miseczki z solą wyciągnęłam je. Do soli pokruszyłam też liść laurowy. Dodałam skórkę cytrynową i wymieszałam.

Rozłożyłam do małych słoiczków i szczelnie zakręciłam.

Możecie oczywiście całość zmielić i wtedy otrzymacie smakową sól gotową do użycia.

2 grudnia 2010

A Pan Fenkuł znowu straszy!

Dziś kolejna odsłona tarty Tatin i znowu nie będzie klasycznie. Znowu będzie warzywnie, ale dość słodko. Od dwóch lat w sezonie dyniowym piekę tę kontrowersyjną tartę. A dlaczego kontrowersyjną? Bo niby warzywna, ale słodka i ten anyżkowy aromat, który potrafi niektórych odstraszyć, gdzie pieprz rośnie. Ale ja ją pokochałam i dzisiaj dzielę się z Wami przepisem. Myślę, że nikogo nie pozostawi on obojętnym - to chyba jedna z tych potraw, które się kocha lub nienawidzi i myślę, że to wszystko "wina" kopru włoskiego. Przyznaję, że sama przez nieco ponad 20 lat nie znosiłam zapachu i smaku anyżu...

Przepis z dodatku o wege świętach z magazynu "Good Food" sprzed dwóch lat, nieco zmodyfikowany przeze mnie.






Tarta Tatin z fenkułem, dynią i żurawiną


Na jedną 25cm tartę


kawałek dyni piżmowej, obranej i pokrojonej w długie słupki (ich długość zależy od naczynia, w którym będziecie piec - chodzi o to, aby zaaranżować dynię na kształt kwiatu)
2 ząbki czosnku, nieobrane
bulwa fenkułu (kopru włoskiego), pokrojona na plasterki
łyżka oliwy
2 łyżki cukru
2 łyżki octu balsamicznego
garstka suszonej żurawiny
płat rozwałkowanego ciasta francuskiego, wystarczająco duży, aby przykryć naczynie
sól (użyłam soli tymiankowej ze skórką cytrynową)
pieprz
łyżka świeżo startego parmezanu
idealnie pasuję do niej świeży tymianek, ale zapomniałam go kupić, użyłam kilku listków świeżej mięty do dekoracji

Piekarnik rozgrzałam do 180 stopni C.

Na blaszce do pieczenia wyłożonej pergaminem położyłam dynię, fenkuł i czosnek, skropiłam oliwą, posoliłam, popieprzyłam i piekłam przez 20 minut.

W naczyniu do tarty Tatin (możecie użyć jakiegokolwiek płaskiego, które można wsadzić do gorącego piekarnika, ja kiedyś używałam metalowej patelni) wymieszałam cukier z ok. 30ml wody i zostawiłam na gazie (nie mieszałam!), aż zaczęło się gotować i zmieniać kolor na złocisty. Ściągnęłam z gazu, dodałam octu i wymieszałam dokładnie.

Z piekarnika wyciągnęłam warzywa i zwiększyłam temperaturę do 200 stopni C.

W naczyniu zaaranżowałam dynię na przemian z fenkułem na kształt kwiatu. Czosnek wycisnęłam z łupinek i z grubsza posiekałam, położyłam go na warzywach. W przestrzenie między warzywami powciskałam suszoną żurawinę.

Całość posypałam parmezanem i przykryłam płatem ciasta, dociskając jego brzegi delikatnie do dna naczynia. Nakłułam ciasto widelcem w kilku miejscach, aby zawartość mogła swobodnie parować.

Piekłam przez ok. 20 minut, aż góra była zarumieniona. Wyciągnęłam z piekarnika, dałam tarcie kilka minut odpocząć, delikatnie nożem przejechałam wzdłuż brzegów ciasta, aby upewnić się, że nie przykleiło się zbyt mocno do naczynia. Przykryłam dużym talerzem i odwróciłam zdecydowanym ruchem do góry nogami. Czasem niektóre warzywa lubią przykleić się do dnia - w końcu jest tam nieco klejącego karmelu, nie należy się przejmować, a wyjąc je delikatnie z naczynia i położyć na miejsce, z którego wypadły.

Do dekoracji i smakowo najbardziej pasuje świeży tymianek, u mnie tym razem mięta. Na zimno tarta jest też bardzo smaczna.

Zaintrygowani tartą do góry nogami? Tutaj znajdziecie inną warzywną Tatin.

29 listopada 2010

"Opite" angielskie ciasto




Zeszła niedziela, to w UK tzw. stir-up Sunday - dzień poświęcony przygotowywaniu tradycyjnego świątecznego puddingu. Nie zdecydowałam się jednak go przygotować, jako, że byłam jeszcze w Polsce, a także w związku z tym, że z jakiegoś powodu przygotowanie puddingu wydaje mi się bardziej skomplikowane niż przygotowanie tradycyjnego świątecznego ciasta owocowego. Za to obiecałam sobie, że za ciasto się zabiorę. I pokazuję Wam dziś przepis, na wypadek gdybyście chcieli je przygotować. Najpóźniej bowiem powinno się to zrobić 3 tygodnie przed świętami.

Korzystałam z przepisu Nigelli z "How to be a Domestic Goddess", ale nie trzymałam się ściśle proporcji bakalii. Oryginalny przepis tutaj, robiłam mniej więcej z proporcji na największą formę, ale upiekłam dwa ciasta - jedno okrągłe 20cm, drugie w keksówce.

Dziś pokażę Wam upieczone ciasto, które należy zawinąć w pergamin, trzymać w szczelnym pojemniku, a średnio co 2 dni dokarmiać odrobiną brandy. Dzięki temu za parę tygodni zaskoczy Was dojrzałym smakiem i wilgotnym środkiem.

Tradycyjnie takie ciasta pokrywa się cienką warstwą dżemu (najczęściej morelowego), rozwałkowanego marcepanu i masy cukrowej. Dekoracja zależy tylko od Waszej wyobraźni (tutaj znajdziecie zdjęcia różnych dekoracji). Muszę przyznać, że masa cukrowa nie należy do moich ulubionych, więc nie wiem, czy będą nią pokrywać moje ciasto. Być może jedno z nich, jeśli będę chciała je komuś podarować. Ciasto samo w sobie jednak stanowi świetny deser, bardzo dobrze pasuje do neutralnych serów. Ja uwielbiam kawałek takiego ciasta z Real Wensleydale.




Angielskie ciasto bakaliowe (świąteczne)

500g rodzynek
600g sułtanek
250g mieszanej kandyzowanej skórki z cytrusów
200g kandyzowanych czereśni lub wiśni
250g suszonej żurawiny
5-6 kostek kandyzowanego imbiru (wielkości kostki cukru), pokrojonego w słupki
200ml brandy (lub sherry)
300g masła
250g brązowego cukru
skórka otarta z jednej pomarańczy
skórka otarta z jednej cytryny
6 dużych jajek
3 łyżki marmolady pomarańczowej (użyłam marmolady z dodatkiem imbiru)
500g mąki pszennej
1 1/2 łyżeczki mieszanki mixed spice (podobna do piernikowej)
1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego
1/4 łyżeczki soli
więcej brandy do dokarmiania ciasta

Wszystkie bakalie wymieszałam w dużej misce i zalałam brandy. Odstawiłam na noc.

Następnego dnia rozgrzałam piekarnik do 150 stopni C. Blaszki wyłożyłam papierem do pieczenia.

Masło ubiłam z cukrem, aż było puszyste, następnie dodałam otartą skórkę z cytryny i pomarańczy. Miksująca cały czas dodawałam po 1 jajku. Gdy masa była jednolita dodałam marmoladę, ekstrakt migdałowy i wymieszałam.

Wszystkie suche składniki przesiałam.

Do miski z mokrymi składnikami dodawałam na zmianę po trochu owoców i suchych składników i delikatnie miksowałam. Masę przełożyłam do foremek i piekłam przez 2 godziny.

Gorące ciasto nakłułam drewnianym patyczkiem i nasączyłam brandy. Od razu przykryłam folią aluminiową, aby para nasączyła dodatkowo ciasto. Gdy zupełnie ostygło, dokładnie owinęłam je w pergamin, zabezpieczyłam go gumkami recepturkami i umieściłam w szczelnym pudełku. Co dwa dni odwijam ciasto i nasączam brandy, po czym znowu je zawijam i odkładam do pudełka.

EDIT: po konsultacji ze znajomą i Ptasią, ciasto będę nasączać tak co 5 dni.

Z związku z tym, że ciasto delikatnie pachnie korzennymi przyprawami (no, przynajmniej zanim mocno będzie opite brandy) podczepiam je pod akcję Ptasi - Korzenny Tydzień.

28 listopada 2010

Zima w Dales



Przyszła w zeszłą środę. Z dzisiejszego spaceru wróciliśmy w porę przed kolejnymi opadami śniegu. Zapraszam Was w okolice jeziora Semerwater oraz wodospadów Aysgarth.

(kliknij w zdjęcia, aby je powiększyć)
















25 listopada 2010

Najlepsza wodzionka na świecie!



I zimą nie zmarzniecie. Wybaczcie te rymy, ale akurat gdy wzięła mnie ochota na tę zupę i jechałam do domu ze świeżo zakupioną oliwą zaczęła się pierwsza tej jesieni zamieć śnieżna. I wtedy pomyślałam, że ta rozgrzewająca i prosta w przygotowaniu zupa jest strzałem w dziesiątkę. Po takiej ilości czosnku, chilli i świeżej natki pietruszki żadne przeziębienie nie powinno nam być straszne.

Podejrzewam, że w większości zakątków całego świata ludzie mają swoje sposoby na wykorzystanie czerstwego pieczywa. Muszę przyznać, że za typową śląską wodzionką nie przepadam, chyba, że jest w wersji lux - na chudym rosole, z grzaneczkami usmażonymi na maśle. Stąd pomysł na zrobienie włoskiej wersji tej zupy przyjęłam z wielkim entuzjazmem. Przepis w Galerii Potraw podała w zeszłym roku Jo.hanna (zajrzyjcie do niego, bo mój jest ciut inny) i od tamtego czasu ta zupa regularnie gości na naszym stole, szczególnie jesienią i zimą. Choć letnia też jest ciekawa, (jeśli ktoś uznaje inne zupy niż gorące) i równie dobrze smakuje gdy temperatury są ciut wyższe.

Jeszcze tylko na koniec dodam, że używałam do niej trzech różnych gatunków sera, uzyskując za każdym inny posmak, co jest niewątpliwym atutem tej zupy. Nie nudzi mi się ona, gdy gama smaków zróżnicowana jest dzięki parmezanowi, pecorino czy grana padano. Możecie również bawić się proporcjami chleba i bulionu - w zależności jak gęstą chcecie zupę. U mnie na zdjęciu dość gęsta, bo obiad miał być jednodaniowy.


Pancotto - włoska zupa z chleba


2-3 porcje


kawałek czerstwej bagietki (generalnie ma być pieczywo dobrej jakości, które się nie zamieni w papkę podczas gotowania, ja miałam bagietkę na zakwasie) - tak na ok. 6-8 kromeczek o grubości 1cm
szczodry chlust oliwy dobrej jakości (ma być tyle, aby chleb nią namókł)
4 duże ząbki czosnku, obrane
duża garść natki pietruszki
1 czerwona chilli
ok. 1l bulionu warzywnego
2-3 łyżki startego parmezanu, grana padano lub pecorino do posypania

Bagietkę potraktowałam malakserem, do uzyskania sporych okruchów.

Czosnek, papryczkę oraz większość pietruszki drobno posiekałam.

W rondlu rozgrzałam oliwę i wrzuciłam do niej okruchy chleba, smażyłam kilka minut i dodałam czosnek wraz z pietruszką i chilli. Smażyłam jeszcze przez ok. 2 minuty (okruchy powinny być złociste i chrupiące) i zalałam gorącym bulionem. Gotowałam na małym ogniu przez ok. 5 minut.

Rozlałam do miseczek, posypałam resztą pietruszki i serem.

P.S. Dziękuję bardzo za cierpliwość i mam nadzieję, że po tej krótkiej przerwie spowodowanej moją wizytą w rodzinnym domu wrócę do bardziej regularnych wpisów.

11 listopada 2010

Pozazdrościłam...




Hugh Fearnley-Whittingstall ma świetną kuchnię z wielkim kominkiem i kultowym piecem AGA. I oczywiście z ogromnym drewnianym stołem. Choć sama mam duży drewniany stół, to tego kominka w kuchni mu trochę zazdroszczę. Tak samo jak troszkę zazdroszczę mu tego sielskiego stylu życia na wsi, dość typowego dla tzw. upper class w mojej okolicy. Wracając do rzeczywistości ani nie mam własnego domu na wsi, ani szklarni, sadu czy ogórka warzywnego. Nie łowię też sama ryb. Chodzę na osiem godzin dziennie do pracy. Ale po pracy mogę sobie z tej budującej jednak zazdrości chociaż ugotować podobnie do Hugh.

U niego powiem pierwszy raz zobaczyłam crumble... warzywne, które od tamtego czasu nie dawało mi spokoju. Pomyślałam, że zrobię je trochę po swojemu, na pewno z dynią. Potem zobaczyłam crumble z dyni i chorizo, które upiekła Miss_Coco. Zakasałam więc rękawy i zrobiłam crumble, które szalenie mi smakowało i ponieważ pieczone warzywa mają naturalną słodycz, balansowało ono na krawędzi crumble wytrawnego i słodkiego. Bardzo ciekawe!


Crumble z dyni, rzepy i marchewki


2 porcje


pół średniej dyni piżmowej, obranej, wypestkowanej i pokrojonej na kawałki wielkości kęsa
1 średnia rzepa, obrana i pokrojona na kawałki wielkości kęsa
1 duża marchewka, obrana i pokrojona na ok. 2-3 cm słupki
1 średnia cebula, obrana i pokrojona na półplasterki
1 ząbek czosnku, obrani drobno posiekany
2 łyżki oliwy
pół łyżeczki miodu
pół łyżeczki musztardy pełnoziarnistej
kilka gałązek świeżego tymianku
sól (użyłam soli morskiej ze skórką cytrynową i tymiankiem)
świeżo zmielony czarny pieprz

Na posypkę

kawałek czerstwej ciabatty (wielkości małej kajzerki), pokrojonej w kostkę
50g orzechów włoskich
garść płatków owsianych
łyżka świeżo startego parmezanu

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C.

Oliwę, czosnek, miód, listki tymianku i musztardę wymieszałam. W żaroodpornym naczyniu ułożyłam pocięte warzywa i polałam je mieszanką oliwy i reszty składników. Delikatnie posoliłam i zmieliłam nieco pieprzu. Wymieszałam dokładnie. Przykryłam kawałkiem folii aluminiowej i wstawiłam do piekarnika na 20 minut.

Chleb oraz orzechy zmieliłam na grube okruchy w robocie kuchennym. Wymieszałam z parmezanem i płatkami owsianymi.

Warzywa odkryłam i zwiększyłam temperaturę do 200 stopni. Piekłam przez 8-10 minut, a następnie posypałam kruszonką i piekłam, aż się zarumieniła.

Crumble samo w sobie stanowi świetny samodzielny posiłek, ale następnym razem sprobuję je podać do pieczonej jagnięciny.

8 listopada 2010

Nieco ponad pół godziny




Wpis ten dedykuję wszystkim, którzy twierdzą, że kupują gotowe dania, bo nie mają czasu na gotowanie domowego jedzenia po pracy. Nie twierdzę tym samym, że zabraniam komukolwiek jedzenia dań z mikrofalówki czy na wynos. Po prostu nie zgadzam się z argumentem, że przygotowanie smacznego domowego obiadu zabiera dużo czasu, dlatego lepiej sięgać po gotowce.

Sekret takiego gotowania? Składniki, które nie wymagają długiej obróbki (ryba jest idealna) i zmiana sposobu myślenia. Myślenie 2 minuty w przód podczas gdy robi się coś innego, robienie 3 rzeczy na raz. Co szkodzi rozgrzać już patelnię, gdy kroi się składniki? A nie zacząć ją rozgrzewać, gdy wszystko już pokrojone. Co szkodzi piec dwa składniki w jednym piekarniku w tym samym czasie? Wielozadaniowość to podstawa w przygotowaniu szybkich posiłków. Tak to się robi m.in. w restauracjach.

I wiecie co jeszcze? Ja to jestem mały pikuś. Właśnie obejrzałam odcinek z nowej serii Jamiego Olivera, w którym przygotował trzydaniowy posiłek w 30 minut.


Łosoś pieczony z harissą z frytkami z piekarnika

2 porcje

2 steki łososia, filety bez skóry
2 płaskie łyżeczki harissy
3 duże ziemniaki
3 łyżki oliwy
garść solonych kaparów
2 garści świeżego szpinaku drobnolistnego
ząbek czosnku
2 plastry cytryny
sól
gałązkę małych pomidorków


Z zegarkiem w ręku... Jedziemy!

Wpadłam do domu w piątkowy wieczór. Była 17.45. Zrzuciłam buty i płaszcz, od razu włączyłam piekarnik i ustawiłam temperaturę na 220 stopni. Włączyłam czajnik z wodą, a do rondla dodałam zimnej wody, dosłownie na 1 cm i postawiłam go na gaz.

Z siatki z zakupami wyciągnęłam łososia, ziemniaki, gałązkę małych pomidorków i torbę świeżego szpinaku. Z lodówki słoiczek z harissą i drugi z solonymi kaparami. Ziemniaki szybko obrałam i pokroiłam każdy na 6-8 dużych frytek, woda w czajniku się zagotowała. Dodałam ją do rondla, w którym wrzała mała ilość wody, dodałam do niego nieco soli i wrzuciłam frytki. Ustawiłam timer na 8 minut.

Garść kaparów wrzuciłam do sita i postawiłam je w zlewie pod strumieniem zimnej wody. Z szafki wyciągnęłam 2 blaszki do pieczenia i obie wyłożyłam papierem do pieczenia. Zakręciłam wodę, pozostawiam kapary do odcieknięcia. Na gaz postawiłam patelnię.

Na jednej blaszce położyłam 2 kawałki ryby i każdy posmarowałam płaską łyżeczką harissy. Piekarnik nagrzał się już. Łosoś nie potrzebuje więcej niż 15-17 minut w tak gorącym piekarniku. Wstawiałam go na dolną półkę. Timer zaczął wyć, więc na tym samym sicie, na którym są kapary odcedziłam ziemniaki. Znowu ustawiłam timer, tym razem na 15 minut.

Wyłożyłam ziemniaki z kaparami na drugą blaszkę, skropiłam 2 łyżkami oliwy, dorzuciłam 2 plastry cytryny, delikatnie posoliłam (pamiętając, że kapary są dość słone) i wstawiłam do piekarnika, na 10 minut na górną półkę, aby na ostatnie 3 minuty włączyć grill. Na te ostatnie 5 minut pod gorący grill dałam także pomidorki, na tę samą blaszkę co frytki.

Patelnia na gazie była już gorąca, więc dodałam do niej łyżkę oliwy i nieobrany przepołowiony ząbek czosnku. Smażyłam go minutę, aby oliwa przeszła jego smakiem i aromatem. Następnie usunęłam go z patelni i wyrzuciłam. Dodałam dwie duże garści szpinaku i szczyptę soli i trzymałam na małym ogniu, aż lekko zwiądł, mieszając ze dwa razy. Przykryłam i odstawiłam z gazu.

Dwa talerze dałam do mikrofalówki na jedna minutę. Timer zaczął wyć - ryba gotowa, więc ja wyciągnęłam. Frytki też już były zarumienione, wyłączyłam więc piekarnik.

Na każdym talerzu rozłożyłam po połowie szpinaku, na górę położyłam po kawałku ryby. Dodałam frytki i upieczone pomidorki. Luby rozlał po lampce wina, zapalił świece, cyknęłam kilka zdjęc obiadu, usiedliśmy do stołu. Była ok. 18.20. I wiecie co? Nie powstydziłabym się podać tego przyjaciołom na kolacje, bo było niezwykle smaczne i ładnie wyglądało. Czego chcieć więcej (no, może poza deserem)?

P.S. Wlasnie sie zorientowalam, ze stuknal setny post!

4 listopada 2010

Paweł i Gaweł...

...w jednym stali domu. Tak, to o nas, ale nie będzie o kłótniach, ani robieniu sobie na złość. Czy będzie o sztuce kompromisów? Nie do końca. O sztuce zaspokojenia dwóch czasami różniących się od siebie apetytów i zapotrzebowania na jedzenie - o tym dziś będzie.

Opanowałam wszakże sztukę przygotowania dwóch posiłków, bez dodatkowego czasu w kuchni i małym nakładem energii. Ja nie należę do osób szczególnie mięsożernych i mięso 3 razy w tygodniu, to dla mnie często górna granica. Trudno, żebym wymagała takiej samej diety od lubego, który kawałem chłopa jest i nie siedzi cały dzień za biurkiem nad papierami, a ciężko pracuje fizycznie. Z dużym szacunkiem odnosi się do dań wege i zjada je ze smakiem, ale dla niego to są góra dwa obiady w tygodniu, kiedy dla mnie to właśnie mięso mogłoby gościć na talerzu tak rzadko.

Stąd wyjątkową sympatią obdarzam przepisy, które łatwo z wege zmienić na mięsne, lub odwrotnie. Dzięki nim gotuję dwa obiady w krótkim czasie. I wilk syty i owca cała.

Dziś przykład takiego posiłku, a przepis od Kikkery (dziękuję!), który dwa lata siedział w moich ulubionych zakładkach i doczekał się wreszcie realizacji. W nieco zmienionej wersji i dzięki uprzejmości lokalnych delikatesów, które wreszcie zdecydowały się sprowadzać solone kapary. Warto było mieć tyle czasu ten przepis w ulubionych, bo okazał się być rewelacyjny i wchodzi do naszego repertuaru w sezonie dyniowym.




Razowe penne z pieczoną dynią i kaparami (oraz wersja z boczkiem)


2 porcje

200g penne z pełnego przemiału
mała dynia piżmowa, obrana i pokrojona na ok. 2 cm kostkę
2 łyżki oliwy
2 łyżki solonych kaparów
1 łyżka masła
1 ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
garść świeżej pietruszki, posiekanej
nieco startego Grana Padano
3 plastry bekonu pokrojone w paski (lub chudego surowego boczku, może być pokrojony w kostkę)
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni C. Nastawiłam spory garnek z wodą na makaron.

Kapary bardzo dokładnie wypłukałam na sicie, aby pozbyć się soli.

W patelni, która nadaje się do zapieczenia w piekarniku rozgrzałam oliwę i przesmażyłam na niej dynię. Po kilku minutach włożyłam ją do piekarnika. Piekłam przez ok. 10 minut, na ostatnie 2 minuty dodając masło, czosnek i kapary.

Makaron ugotowałam al dente w lekko posolonej wodzie, a na suchej patelni usmażyłam na rumiano bekon.

Makaron odcedziłam i wymieszałam z upieczoną dynią i kaparami. Do jednej porcji dodałam bekon. Rozłożyłam do miseczek, posypałam natką pietruszki i Grana Padano startym na dużych oczkach.

Zainteresowani innym przepisem na wege i mięsny makaron za jednym zamachem? Zapraszam tutaj.

1 listopada 2010

Ciasteczka z przypadku




Trochę przez przypadek, trochę z lenistwa wyszły mi ostatnio całkiem dobre ciastka. A to dlatego, że miałam się zabrać za zrobienie ciasteczek maślanych (shortbread) z guzikami ciemnej czekolady, które ostatnio trzaskałam co weekend, ale okazało się, że mam ich za mało na ilość ciasta, na które już miałam w misce odmierzone ingrediencje. Do sklepu mam daleko, nie ma mowy o wyprawie po jeden brakujący składnik. Przekopałam szafkę i znalazłam napoczęte opakowanie suszonej żurawiny. Zaryzykowałam i oto na stole pojawiły się nasze najnowsze ulubione kruche ciasteczka. Zastąpiły (myślę, że na długo, na pewno na jesień i zimę, bo żurawina bardzo kojarzy mi się z tym czasem w roku) lawendowy shortbread. Lubimy je szalenie, bo słodycz ciasta jest zrównoważona gorzką czekoladą i kwaśną żurawiną. Mam nadzieję, że i Wam przypadną do gustu.


Ciasteczka maślane z ciemną czekoladą i żurawiną

375g mąki pszennej
250g masła niesolonego, pokrojonego w małą kostkę
125g cukru drobnego
garść małych guzików z ciemnej czekolady
garść suszonej żurawiny

Mąkę przesiałam i wymieszałam z cukrem. Dodałam masło i szybko zagniotłam ciasto. Pod koniec zagniatania dodałam guziki czekoladowe oraz żurawinę.

Uformowałam długi wałek i zawinęłam go w folię spożywczą. Włożyłam do lodówki.

Piekarnik nagrzałam do 140 stopni. Blaszkę do pieczenia wyłożyłam papierem. Wałek ciasta pokroiłam na ok. 7mm plasterki i ułożyłam je, niezbyt ciasno na blaszce. (piekłam je w dwóch porcjach, bo wychodzi ich sporo)

Piekłam przez 15 minut i delikatnie szpatułką przenosiłam na kratkę. Ciastka po upieczeniu są dość miękkie i łamliwe, trzeba uważać przy przenoszeniu ich na kratkę. Po ostygnięciu twardnieją lekko i nie kruszą się. Można przechowywać je do tygodnia, najlepiej w szczelnym pojemniku.

30 października 2010

Aukcja dla Kubusia

Kochani!

Zapraszam serdecznie do udziału w aukcji dla Kubusia (informacje o nim możecie znaleźć tutaj).

Zwycięzca otrzyma ode mnie kulinarne DVD z popularnym szefem kuchni Jamesem Martinem w roli głównej (nota bene pochodzi on z Yorkshire). Przesyłka możliwa do każdego kraju UE.

Aby wziąć udział w aukcji kliknij tutaj.

28 października 2010

Pasta z kopem!




Najsmaczniejsza pasta z makreli jaką jadłam. A miałam traumę z przeszłości, wspomnienie pasty rybnej, którą zaserwowano mi na koloniach letnich, zrobionej z... chyba wolę nie wiedzieć z czego. Jednak gdy zobaczyłam wędzoną makrelę, to musiałam ją kupić i znaleźć ciekawy przepis na jej wykorzystanie, bo to był jeden z tych impulsów, którym ciężko mi się oprzeć. I jak zwykle nie zawiodłam się na przepisie Jamiego, znalezionym na stronie Daily Mail, która niestety już w sieci nie istnieje. Ale przepis prosty jak drut, więc go zapamiętałam i dziś się z Wami dzielę.

Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do dodania takiej ilości chrzanu, jaką podawał Jamie, więc dodałam połowę, ale szybko zmieniłam zdanie. To właśnie chrzan daje paście charakterystyczny kop.

Jamie proponował duże ilości, tak aby zaspokoić tłumy na przyjęciu gwiazdkowym, ja zrobiłam z połowy porcji i kilka dni później pobiegłam po więcej makreli, bo ta pasta naprawdę wciąga. Wystarczy do niej dobry świeży chleb, lub nieco starszy, ale lekko grillowany. Podaję ilości, z których ja robiłam.



Pasta z wędzonej makreli

400g wędzonej makreli
190ml gęstej kwaśniej śmietany
3 łyżeczki chrzanu
sok i skórka otarta z jednej cytryny
spora garść natki pietruszki, posiekanej
świeżo zmielony czarny pieprz

Makrelę oskórowałam i podziabałam widelcem w misce. Dodałam śmietanę, większość pietruszki, sok i większość skórki cytrynowej, chrzan, pieprz i wymieszałam dokładnie.

Serwowałam na grzankach, posypane natką pietruszki i skórką cytrynową.

25 października 2010

Aż cieplej na duszy (i żołądku)...




Skoro pokazałam Wam, jak zrobić domową harissę, to teraz wypadałoby pokazać jakieś danie z wykorzystaniem tej pasty. Wybór był naturalny, czyli danie inspirowane kuchnią Północnej Afryki.

Gdy w zeszłym roku mieliśmy okazję spróbować marokańskiej kuchni u źródeł zakochaliśmy się w tych daniach - aromatycznych, rozpływających się w ustach, drażniących kubki smakowe wieloma różnymi przyprawami. Czasem ciężko takie danie zacząć jeść, bo sam jego zapach, mieszanka aromatów pochodząca od licznych ziół i przypraw powoduje, że aż chce się zamknąć oczy i wdychać głęboko. Wierzcie mi, że sam zapach potrafi przyprawić o ekstazę. Z tego powodu szczególnie wielbicielom dobrej kuchni polecam wizytę w Maroko i zjedzenie czegoś, co przygotują lokalni w swoich knajpach, czy na targach. To tam właśnie poznacie istotę lokalnej kuchni, a nie w hotelowych restauracjach, które lubią przystosowywać swoje dość bezpieczne menu do podniebienia przeciętnego europejskiego turysty.

W domu, choć nie mam tradycyjnego naczynia tagin, to lubię czasem spróbować stworzyć dania inspirowane kuchnią Północnej Afryki. Lubię, gdy aromat przypraw wypełnia nasz dom, gdy na dworze zimno.

Przepis na to danie znalazłam w październikowym wydaniu magazynu "Good Food", ale zmieniłam go nieco. Podaję moją wersję.

Kurczak w stylu marokańskim


2 porcje


2 piersi kurczaka, filety, bez skóry (można użyć innych części z kością, ale wtedy wydłużyć czas duszenia)
1 płaska łyżka harissy
2 łyżki neutralnej oliwy
1 cebula, obrana i pokrojona w półplasterki
1 ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
1 duży pomidor, obrany, wypestkowany i drobno pokrojony
ok. 200ml bulionu z kurczaka lub warzywnego
8 suszonych moreli
garść podsuszanych czarnych oliwek z pestką
łyżeczka miodu
1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
sól
pieprz

natka pietruszki lub kolendry do posypania

Kurczaka nasmarowałam harissą i zostawiłam w lodówce na cały dzień. Można to zrobić na 2 godziny przed gotowaniem.

W rondlu rozgrzałam 1 łyżkę oliwy i obsmażyłam kurczaka z wszystkich stron, wyjęłam z rondla i odłożyłam na bok.

Do tego samego rondla dodałam resztę oliwy, cebulę i smażyłam 3 minuty, aż nieco zmiękła, następnie dodałam czosnek i smażyłam jeszcze minutę. Dodałam pomidory, bulion, miód, cynamon i włożyłam do rondla mięso. Dorzuciłam morele, miód, delikatnie posoliłam i zmieliłam nieco pieprzu, przykryłam i dusiłam 15 minut. Po tym czasie dodałam oliwki i dusiłam jeszcze 5 minut.

Kurczaka przed podaniem pokroiłam w plastry, serwowałam z sosem oraz


Pure ze słodkich ziemniaków (batatów)


2 porcje


2 duże bataty, obrane i pokrojone w dużą kostkę
sól
odrobina świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
1 łyżka neutralnej oliwy

Ziemniaki ugotowałam w osolonej wodzie do miękkości, odcedziłam, dodałam oliwę, gałkę muszkatołową i ugniotłam na gładkie pure.

Danie posypałam pietruszką, bo kolendra wyszła, choć tak naprawdę to aromat kolendry dopełniłby dzieła.

Inne danie w stylu marokańskim znajdziecie tutaj.

21 października 2010

Diabeł tkwi w szczegółach




Kiedy czytałam o standardach wymaganych w restauracjach pretendujących do gwiazdek Michelin pomyślałam sobie początkowo, że to szaleństwo. Nie dość, że taką gwiazdkę szalenie trudno zdobyć, to jeszcze można ją bardzo szybko utracić, jeżeli standard nie jest utrzymywany na wysokim poziomie. Stałość poziomu usług, to coś, co jest cenione przez konsumentów, tym bardziej przez inspektorów Michelin. Dzięki temu idąc do danego lokalu wiemy dokładnie czego się spodziewać. Konkretne danie, które opuści kuchnię będzie smakowało i wyglądało tak samo, niezależnie od tego kiedy odwiedzimy gwiazdkowy lokal. Każde, niezmiennie, niezależnie od tego, kto je przygotuje. Dyscyplina jak w wojsku (i atmosfera nierzadko taka sama od zaplecza, ale to temat na inny post).

Jeśli chodzi o szczegóły, to np. warzywa w daniach pokrojone są w idealną kostkę (to ma sens! gotują się w tym samym czasie, nie ma mowy, że jedne będą rozgotowane, a inne twardawe), przygotowanie wszystkich produktów wykorzystywanych w daniach własnoręcznie. Nie ma mowy o półśrodkach, nie ma mowy o bulionie z kostki, nie ma mowy o kupnych sosach. Gwiazdka Michelin to prestiż za którym także stoją wielkie pieniądze - gwarantuje ona pełną restaurację na kilka miesięcy w przód. I wierzę, że wizyta w takiej gwarantuje niezapomniane wrażenia.

Czy te drobne szczegóły naprawdę robią taka różnicę? Otóż po kilku latach gotowania w domu, próbowania dań od różnych szefów kuchni, zagłębiania tajników gotowania wiem na pewno, że właśnie takie drobne szczegóły wynoszą danie do ekscytującego poziomu.

Z tego samego powodu wierzę, że to własnoręcznie przygotowane produkty, które potem użyjemy do gotowania jakiegoś dania powodują to "WOW", to coś, czego być może nie do końca jesteśmy ustalić kubkami smakowymi, ale wyraźnie czujemy, że to danie jest inne. Lepsze.

I być może jestem dziwakiem i snobem, ale uważam, że nigdy kupne pesto, ciasto francuskie czy bulion nie będą tak samo dobre jak te zrobione w domu. Oczywiście są sytuacje, że nie mamy czasu i korzystamy z takich produktów - ale nie ma się co oszukiwać - to się odbija na smaku potrawy. Dla mnie to dążenie do lepszego poziomu jest istotne, bo jedzenie, to nie tylko zaspokojenie głodu...

Dziś pokazuję Wam moją domową harissę (pastę z chilli wykorzystywaną w kuchni Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu), która okazała się być o niebo lepsza od kupnej.



Harissa

przepis z magazynu "Good Food", wrzesien 2010
na ok. 5 łyżek (1 łyżka piekielnie zaostrzy duży garnek jedzenia)


10 świeżych, czerwonych chilli, wielkości palca (to bardzo umowne, chodzi po prostu o te dłuższe, a nie te malutkie papryczki)
1.5 łyżeczki całej kolendry
pół łyżeczki całego kuminu
pół łyżeczki całego kminku
3 ząbki czosnku obrane i z grubsza posiekane
pół łyżeczki soli morskiej, najlepiej w płatkach
2 łyżki koncentratu pomidorowego
2.5 łyżeczki soku z cytryny
1 łyżka oliwy (nie extra virgin, bo ta ma za mocny smak)
7 kropli wody różanej (opcjonalnie, ale gorąco polecam!)

Na mocno rozgrzanej patelni na sucho usmażyłam papryczki, aż ich skora pokryła się czarnymi bąblami. Przełożyłam do foliowego woreczka, zamknęłam go i odłożyłam na 10 minut.

Na tej samej patelni, ale już na mniejszym ogniu uprażyłam na sucho kumin, kolendrę i kminek. Potrząsałam nią co chwilę, aby przyprawy się nie przypaliły, po ok. 2 minutach, gdy mocno pachniały przełożyłam je do moździerza. Utłukłam dość mocno.

Papryczki obrałam ze skóry i wypestkowałam. Albo róbcie to w rękawiczkach, albo po tej brudnej robocie nasmarujcie dłonie odrobiną oleju, a potem dopiero myjcie mydłem. Kapsaicyna zawarta w papryczkach nie rozpuszcza się w wodzie (za to w alkoholu i tłuszczach), więc po umyciu rąk woda z mydłem nadal możecie mieć przykre niespodzianki typu pieczenie oka, czy innych części ciała... (działa na wyobraźnię, chyba szczególnie panów, uważajcie z korzystaniem z toalety, hi, hi!). Wysmarowanie rąk olejem, a potem umycie wodą z mydłem powinno załatwić sprawę.

Obrane papryczki utarłam z przyprawami, czosnkiem i solą. Następnie dodałam koncentrat, sok z cytryny i wodę różana. Wymieszałam dokładnie, przełożyłam do słoiczka, zakręciłam szczelnie i przechowuje w lodówce. Niestety nie napisano jak długo można to trzymać w lodówce, więc na razie testuję małą porcję - 2 tygodnie i jest nadal OK. Myślę, że przykryta warstwą oliwy, która odseparuje dostęp powietrza wytrzyma długo. Zastanawiam się, czy nie zamrozić kolejnej porcji w formie na kostki do lodu.

Jeśli przygotowujecie harissę i chcecie wykorzystać ja tego samego dnia do jakiegoś dania, należy ja przygotować co najmniej godzinę wcześniej, aby smaki się połączyły.

Pasta jest idealna do wszystkich dan mięsnych, jak ktoś lubi na ostro, można nią potraktować warzywne szaszłyki, rozgrzewające zupy, wszelkie jednogarnkowce, którym chcecie nadać kopa. Świetnie komponuje się z daniami z soczewicy, czy fasoli.

Jeśli harissa z podanego przepisu jest dla Was za ostra, to można ją złagodzić przez dodanie oliwy, przestrzegam jedynie przed dodawaniem oliwy extra virgin, bo zdominuje smak papryczek.

19 października 2010

Są ravioli, jest stłuczony paluch



Jeśli komuś się znudziła dynia, to nie jest najlepszy wpis dla niego. I pewnie to warzywo pojawi się jeszcze w najbliższych tygodniach... Dynia króluje w październiku i od ładnych kilku lat kusi, abym zrobiła z niej nadzienie do ravioli. Nadzienie, jak nadzienie - pestka! Gorzej z nastawieniem do produkcji własnych ravioli.

Moment przełomowy nastąpił podczas produkcji własnego makaronu, przy okazji zwalczania kolejnego demona kuchennego. Maszynka jest, dynia jest, demona już nie ma. Co zrobić? Ravioli z dynią.

Efekty? Pyszne własne ravioli, które przyprawiły mnie o dobry humor i rozpierająca dumę. Nawet jeśli kuchnia wyglądała jak po armagedonie, a ja mam stłuczony wielki paluch u nogi, bo kręcąc intensywnie jakoś (nie wiem do dziś jak...) wyrwałam rączkę z maszynki i z hukiem opuściłam ją wprost na mój palec. Ale warto było.





Ravioli z dynią i masłem szałwiowym


4 porcje

Ciasto

220g mąki makaronowej typu '00'
2 jajka w temperaturze pokojowej
1 żółtko j.w.
szczypta soli

Mąkę przesiałam, dodałam sól, zrobiłam wgłębienie i wbiłam do niego jajka. Używając opuszków palców rozgniotłam żółtka i zaczęłam mieszać je z mąką okrężnymi ruchami. Dzięki temu mąka powolnie łączyła się z jajkami. Używając rąk zagniotłam ciasto, rozciągając je za pomocą podstawy dłoni, nakładając znowu na siebie i powtarzając ten ruch raz po raz. Ręczne wyrobienie ciasta to kwestia ugniatania przez ok. 10 minut. Ciasto może być sztywne, nie należy go bardzo długo wyrabiać, a zagniecione zawinąć w wilgotną ściereczkę i zostawić na godzinę, aby odpoczęło. W tym czasie nieco zmięknie i będzie bardziej elastyczne.

Farsz

pół średniej dyni piżmowej, wypestkowanej, pozostawionej w skórce
łyżka oliwy
3 łyżki świeżo startego parmezanu
2 łyżki bułki tartej
ok. 30g orzechów włoskich
1 żółtko
odrobina świeżo startej gałki muszkatołowej
pół łyżeczki ziaren kopru włoskiego, zmiażdżonego w moździerzu
sól
świeżo zmielony pieprz

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C. Na blaszce położyłam połowę dyni, skropiłam oliwą i upiekłam, aż miąższ był miękki. Wyciągnęłam z piekarnika i ostudziłam. Po ostudzeniu łyżką wyjęłam cały miąższ ze skórki.

Do robota kuchennego dodałam orzechy, wszystkie przyprawy, miąższ dyni i zmieliłam na pure. Następnie wymieszałam je z parmezanem, żółtkiem i bułką tartą. Zostawiłam w lodówce i zabrałam się za wałkowanie ciasta.

Początkowo ciasto rozwałkowałam wałkiem na grubość ok. 1 cm, aby łatwiej wchodziło do maszyny. Używając najgrubszej opcji rozwałkowałam ciasto, pomagając sobie drugą ręka, aby ciasto nie nachodziło na siebie, nie zagniotło się, czy skleiło. Jeśli jest bardzo klejące, to można podsypać je odrobiną mąki. Kolejno zmniejszałam rozstawienie wałków rolujących i wałkowałam ciasto na coraz cieńszy płat.

Następnie nałożyłam ciasto na siebie, zaginając je w połowie i ponownie na najszerszym ustawieniu wałkowałam je, aby dwa płaty połączyły się ze sobą. Powtórzyłam wałkowanie kilka razy, za każdym razem zmniejszając grubość.

Na jeden rozwałkowany płat nakładałam w równych odstępach nadzienie - wyciskałam je z woreczka, któremu obcięłam róg, bo nie mam szprycy. Mniej więcej ilość jak z kopiastej łyżki, w odstępach ok. 2.5 cm od siebie i ok. 1.5cm od brzegów ciasta. Ciasto wokół nadzienia smarowałam wilgotnym pędzelkiem i nakładałam na górę kolejny płat rozwałkowanego cienko ciasta. Dociskałam wokół nadzienia, delikatnie, starając się pozbyć powietrza. Radełkiem kroiłam na kwadraty, tak aby nadzienie znalazło się na środku każdego. Odkładałam na stolnicę oproszoną mąką.

Nastawiłam wielki garnek z wodą, która zagotowałam z solą. Wrzucałam jednorazowo ok. 8 sztuk i gotowałam ok. 5 minut. Odcedzałam delikatnie łyżką cedzakową.

Podałam z masłem, w którym usmażyłam na małym ogniu kilka listków świeżej szałwii oraz dodałam kilka kropel soku z cytryny. Posypałam lekko parmezanem i świeżo zmielonym pieprzem.

15 października 2010

Jedyna słuszna pizza w październiku




W sezonie szparagowym pokazywałam jedyną słuszną pizzę w maju. Uwielbiam zmieniać dodatki do pizzy w zależności od sezonu. O ile latem wystarczy sam sos ze świeżych pomidorów i ziół, a na górę mozarella, to jesienią sięgam po coś bardziej treściwego. Poza tym o tej porze roku nie zaszkodzi trochę słońca na talerzu, gdy na zewnątrz jest zimno i mokro.

Skoro nastał październik, to musi być pizza z dynią. Podobny przepis widziałam w jakimś starym wydaniu magazynu "Good Food", ale z czasem wypracowałam swój własny, który bardzo polubiłam i powtarzam go z przyjemnością, a dziś dzielę się nim z Wami.

Użyłam dyni piżmowej, bo ma dość zbitą konsystencję i świetnie znosi pieczenie.



Pizza z dynią, kozim serem i rozmarynem

2 średnie pizze



Spód


400g mąki pszennej chlebowej
7g drożdży instant
płaska łyżeczka soli
pół łyżeczki cukru
2 łyżki oliwy
łyżka drobno posiekanego rozmarynu
200-250ml letniej wody

Wszystkie składniki umieściłam w maszynie do chleba i włączyłam program wyrabiania ciasta na pizzę. Ciasto można zagnieść i wyrabiać ręcznie, do uzyskania sprężystej kuli, a następnie umieścić ją w misce, przykryć i poczekać, aż podwoi swoją objętość. To ciasto świetnie rośnie w lodówce, więc można je zrobić dzień wcześniej, lub rano, a przed robieniem pizzy wyciągnąć je z lodówki ok. godzinę przed planowanym pieczeniem.

Sos

200ml siekanych pomidorów z puszki, zmiksowanych na gładką masę
łyżka oliwy
ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
mała cebula, obrana i drobno posiekana
chlust czerwonego wytrawnego wina
szczypta cukru
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Na oliwie zeszkliłam cebulę z odrobiną soli i cukrem. Dodałam czosnek, smażyłam jeszcze minutę, a następnie dodałam wino i poczekałam, aż nieco odparuje. Dorzuciłam pomidory, zmieliłam nieco pieprzu i zredukowałam na małym ogniu, aż sos nieco zgęstniał. Odstawiłam na bok i przygotowałam resztę składników, czyli:

pół średniej dyni piżmowej, obranej, wypestkowanej i pokrojonej w kostkę
łyżkę oliwy
szczyptę cayenne
2 łyżki drobno posiekanego rozmarynu
100g twardego koziego sera, startego na dużych oczkach
3-4 łyżki orzeszków piniowych

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C, już z kamieniem do pizzy.

Na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia wyłożyłam dynię, skropiłam ją oliwą i posypałam solą, pieprzem i cayenne. Upiekłam, aż była półtwarda. Podkręciłam temperaturę do 250 stopni.

Ciasto podzieliłam na dwie części i uformowałam z nich placki. Przykryłam je ściereczką i odłożyłam na 10 minut, aby odpoczęły.

Na plackach rozsmarowałam sos, położyłam dynię, ser, rozmaryn i orzeszki i przełożyłam na rozgrzany kamień. Piekłam do momentu, aż ser się rozpuścił, brzegi były wyrośnięte i zarumienione.

14 października 2010

Urodzinowo!




Życzę Ci, abyś miała taką moc, że jak spojrzysz na dziewczynę, to ona sobie pomyśli "jakbym chciała, aby ona mi zrobiła jakiś zabieg" i zaraz próbowała się umówić, aby potem taka piękniejsza, może nawet nie piękna, ale piękniejsza dzięki Twoim umiejętnościom poszła do Zenka, a Zenek aż odstawił piwo i play station i jęknął z zachwytu mówiąc "od razu widać Bogusia, że jakaś profesjonalistka się Tobą zajęła".

I żeby Zenek od razu też chciał do Ciebie przyjść i dać się pokolczykować byle gdzie, byle przez Ciebie.

I żebyś miała taką moc, żeby zadzwonił sam Darren Aronofsky i powiedział, że błaga Cię abyś pracowała przy jego najnowszym filmie i żeby sobie w duszy powtarzał, że taka szkoda, że Ty zajęta, a on żonaty, bo o takiej kobiecie marzył. I żeby jeszcze powiedział Ci, abyś przy okazji zajęła się brwiami jego żony...

I żebyś miała taką moc, że te kulki, których nazwy nie mogę zapamiętać, te które się podpala wirowały wokół Ciebie na tych łańcuchach, a wszystkim oglądającym szczęki opadały.

I żeby Vincent C. na koncercie w grudniu tak pięknie śpiewał, żebyś sobie przypomniała stare dobre czasy, o których ja myślę często. I żeby to spowodowało uśmiech na Twojej buzi, ciarki na plecach i łezkę w oku.

Choć jak teraz pomyślę, to wiem, że te moce w Tobie tkwią, więc po prostu życzę Ci dobrych ludzi wokół Ciebie, szczęścia, pomyślności i zdrowia.

Całuję mocno i kocham jeszcze mocniej!

13 października 2010

Łatwo, pysznie, kiełbaskowo




Ostatnio nie mam wiele czasu w tygodniu, aby gotować obiady na bieżąco. Stąd wyszukuję wśród wycinków z magazynów kulinarnych, czy w książkach kucharskich przepisy na proste jednogarnkowe dania, które mogę ugotować dzień wcześniej i potem tylko odgrzać. Z wielkim entuzjazmem podjęłam się ugotowania dzisiejszego dania, gdyż przygotowanie zajęło 5 minut, a cała reszta dokonała się sama - w piekarniku. Ja w tym czasie mogłam zająć się czymś innym. A wierzcie mi - czasu mi ostatnio brakuje na wszystkie bardziej lub mniej przyziemne sprawy...

Przepis z jakiegoś starego numeru magazynu "Good Food", nieco zmieniony przeze mnie - nie dodawałam tak dużo bulionu jak proponowali w magazynie, a od siebie dorzuciłam dynię, która jest teraz w sezonie i świetnie pasowała do całego zestawu.


Potrawka z warzyw i kiełbasek


2 porcje

4 surowe kiełbaski wieprzowe (użyłam kiełbasek z czosnkiem i ziołami)
łyżka oliwy
1 czerwona cebula, obrana i podzielona na 8 części
1 żółta papryka, wypestkowana, pokrojona na szerokie paski
pół dyni piżmowej, wypestkowanej, obranej i pokrojonej na słupki wielkości 2 kęsów
400g puszka krojonych pomidorów
ok. 100ml bulionu warzywnego
garść świeżej bazylii
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni C.

Kiełbaski, paprykę, cebulę i dynię ułożyłam w żaroodpornym naczyniu. Skropiłam oliwą, posoliłam, zmieliłam nieci pieprzu i piekłam przez ok. 20 minut.

Następnie dodałam większą cześć bazylii, zachowując kilka listków do dekoracji. Dorzuciłam pomidory i bulion, wymieszałam i piekłam kolejne 20 minut.

Udekorowałam i serwowałam z chlebem na zakwasie, który skropiłam oliwą i posypałam grubą solą morską i chwilę zapiekłam, przez ostatnie kilka minut pieczenia potrawki.

9 października 2010

Nie lubisz sera? Nawet Wensleydale?!

Dziś zapraszam Was serdecznie na kolejną wycieczkę po mojej okolicy. Tym razem piękny jesienny poranek skusił mnie na wycieczkę do miasteczka Hawes, w sercu parku narodowego, a konkretnie do fabryki serów zwanej Wensleydale Creamery.


Wensleydale to dolina, która rozciąga się po wschodniej stronie pasma gór Penińskich, a w której położona jest m. in. nasza wioska, malownicze wodospady w Aysgarth (gdzie kręcono Robin Hooda – Książę Złodziei), czy Hawes właśnie. Jej nazwa pochodzi od wioski Wensley i o ile mi wiadomo jest jedyna nazwa doliny w Yorkshire Dales, która nie pochodzi od rzeki. Być może świadczy to o tym, ze Wensley była kiedyś ważnym ośrodkiem życia społecznego czy gospodarczego. Przez Wensleydale przepływa rzeka Ure, która wpada do innej płynącej także przez York, i właśnie nazwę Yoredale można jeszcze czasem spotkać na starych mapach. Inne nazwy sąsiednich dolin, które wzięły nazwy od rzek to m.in. Swaledale, Wharfedale, Nidderdale, Coverdale.

Wensleydale oprócz serów jest znana także z zamku Bolton, który widzę z okien mojej kuchni, a w którym w 1568 roku więziona była Maria, królowa Szkotów po porażce w bitwie pod Langside. Natomiast w najmniejszym mieście w Anglii - Middleham, gdzie mieszkaliśmy przez dwa lata można zwiedzić ruiny zamku, w którym wychowywał się król Ryszard III. Ta mieścina to także nie lada gratka dla wielbicieli wyścigów konnych - okoliczne czternaście stajni wyścigowych jest otwieranych dla zwiedzających co rok w Wielki Piątek. Na co dzień na ulicach można spotkać tabuny koni, które udają się na treningi poza miasteczko, na galopy.

Wspomnieć muszę o przepięknej przyrodzie, która przyciąga turystów, a specyficzny mikroklimat i roślinność powodują, że krowy dają mleko o specyficznym smaku, z którego właśnie produkuje się lokalne sery. Stąd ich unikalny smak. I ja te sery degustowałam i Wam o nich napiszę.

Sery, a jest ich w Wielkiej Brytanii ponad 700 gatunków mówią wiele o historii tego kraju, czy specyfice regionu, w którym powstały. Moje lokalne sery tak samo jak zamki mogą poszczycić się w Wensleydale długoletnią tradycją. Otóż w XII wieku zaczęli je wyrabiać w Wensleydale francuscy mnisi cystersi, aby następnie receptury i sposób produkcji przekazać lokalnym kobietom – większość z nich, to były żony farmerów. W ten sposób wiedza i tradycja przetrwały, a mnisi w poszukiwaniu łagodniejszego klimatu i bardziej urodzajnej ziemi przenieśli się ok. 20 mil na wschód – do Jervaulx, gdzie do dziś można oglądać pozostałości po ich opactwie.


Pod koniec XIX wieku procesem produkcji sera zajął się lokalny producent i wyrób sera ruszył na większą skalę. Niestety lata trzydzieste XX wieku przyniosły ze sobą kryzys finansowy i fabryka miała ogromne długi wobec lokalnych farmerów dostarczających mleko. Stanęła przed groźbą zamknięcia.

W 1935 roku lokalny przedsiębiorca zebrał wystarczającą ilość środków finansowych, aby postawić fabrykę na nogi. Udało mu się to, a w 1965 roku zdecydował się sprzedać dobrze prosperujący biznes agencji rządowej zajmującej się kontrolą, produkcją i dystrybucją mleka na terenie kraju. (Milk Marketing Board)

Kolejny kryzys przyszedł w maju 1992 roku, kiedy fabrykę zamknięto, a 59 osób straciło pracę. Pół roku później po ofertach pomocy we wznowieniu produkcji czterech były menadżerów oraz lokalny przedsiębiorca wykupili fabrykę. Produkcję wznowiono przy pomocy grupy byłych pracowników i sery pojawiły się znowu w sprzedaży przed świętami Bożego Narodzenia.

Od tamtego czasu wytwórnia serów radziła sobie co raz lepiej, zdobywając kolejne rynki, nagrody w konkursach, a także zwiększając zatrudnienie. Dziś daje pracę ponad 200 osobom i ma podpisanych wiele kontraktów z sieciami supermarketów, czy delikatesami. Eksportuje cześć serów na rynki światowe.


Tyle z historii, a co o samych serach? Otóż w Wensleydale Creamery produkuje się wiele odmian sera, głownie z mleka krowiego, ale także z owczego. Do wyboru, do koloru. Od łagodnego w smaku i lekko miodowego Real Wensleydale, przez sery pleśniowe jak Jervaulx Blue (zwany poprzednio Blue Yorkshire Wensleydale, ale to powodowało zdezorientowanie klientów - oczekiwali bowiem zamiast kremowego ser o konsystencji typowej dla Real Wensleydale - kruszącej się, dlatego nazwę zmieniono), a także pleśniowe wędzone, co było dla mnie ciekawym zaskoczeniem, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z tego typu serami. Najbardziej popularny Real Wensleydale jest dość neutralny w smaku i ma kruszącą się konsystencje. Jego wędzona odmiana zachowuje specyficzne wnętrze, ale skórka ma nieco inny kolor dzięki naturalnemu procesowi wędzenia w dębowym dymie. Producenci szczycą się niedodawaniem chemikaliów w celu otrzymania tego charakterystycznego smaku i zapachu wędzonki.



Jeśli nie przepadacie za serami pleśniowymi, nie musicie się przejmować, gdyż do wyboru są także sery z dodatkami owoców: żurawiną , morelami, ananasem, a także świetny i jeden z moich ulubionych – z imbirem.


A Ci, którym nie w smak sery z owocami, też znajdą coś dla siebie: sery z karmelizowaną cebulą, cebulą balsamiczną, ze zmiażdżonym czarnym pieprzem, czy ze szczypiorkiem. Wszystkie gatunki dostępne w sprzedaży można degustować na miejscu, więc nie ma obawy, że kupi się coś, co nie trafi w nasz gust. Dodatkowo, jeśli macie ochotę sprawić komuś ładny prezent możecie kupić sery pakowane w wosk - wyglądają rewelacyjnie, a pod warstwą kolorowego wosku kryje się ten sam pyszny ser.


Zwiedzając to miejsce warto zacząć od małego muzeum, w którym można obejrzeć film o historii fabryki, a także przyjrzeć się z bliska autentycznym starym przedmiotom do produkcji serów, czy transportu mleka, np. kamiennym prasom sprzed ok. 300 lat czy starodawnym bańkom na mleko, a także maselnicom. Możecie także zajrzeć do kuchni z lat dwudziestych XX wieku. Następnie można zobaczyć samą produkcję sera w obecnych czasach.






Korytarz prowadzi nas obok przeszklonej sali, na której praca wre. Mleko jest pasteryzowane, a następnie przelewane do wielkich wanien, gdzie dodawany jest tzw. starter, który dzięki bakteriom w nim zawartym powoduje, że przy odpowiedniej temperaturze zaczyna ścinać się w ser. W wannach energicznie pracują wielkie mieszadła, po jakimś czasie można zauważyć, że ich zawartość zaczyna zbijać się w grudki.

Gdy osiągną one wymaganą konsystencję, a serwatka jest oddzielona, następuje ich ręczne cięcie na drobniejsze kawałki i solenie. Ser zostawia się na parę minut. Potem pracownicy łopatami przekładają ser do rozdrabniarki, a ta ‘wypluwa’ ser po drugiej stronie, gdzie ręcznie ugniata się je w formach. Ma to duże znaczenie, gdyż maszyny mogą nie mieć wyczucia co do sprężystości masy serowej, a ludzka ręka owszem. Dlatego ten etap produkcji nie jest zmechanizowany, a sery dumnie noszą etykietę – ‘ręcznie robiony’. Ser Wensleydale nie jest mocno prasowany. Nawet po przełożeniu go do automatycznej prasy, jest jedynie lekko dociskany, aby pozbyć się reszty serwatki.


Tradycyjnie, jak tylko zostaną lekko odciśnięte są ręcznie zawijane w muślin i pozostawiane w specjalnym pomieszczeniu na 4-5 dni, aby nieco wyschły – w ten sposób tworzy się na nich specyficzna skórka. Po tym etapie mogą być zapakowane i gotowe do wysłania, albo mogą zostać przeniesione do pomieszczenia, gdzie dojrzewają.

Nie wszystkie sery są dojrzewające, ale te które wymagają dojrzewania, są przetrzymywane przez ok. 4-6 miesięcy i regularnie sprawdzane przez wykwalifikowanych testerów. Jak ja im zazdroszczę tej roboty…


Jak już zwiedzicie muzeum i produkcję, możecie zaopatrzyć się w sery w sklepie, gdzie jak wspomniałam, można śmiało degustować wszystkie gatunki. Oprócz serów można tam kupić tandetne pamiątki, a także krakersy czy ciasta z suszonymi owocami, do których Wensleydale idealnie pasuje, chutneye albo lokalne piwa, którymi świetnie można sobie przepłukać usta po serowej uczcie.



Pod koniec października ma ruszyć nowa restauracja serwująca dania z użyciem serów produkowanych na miejscu, a już dziś można wypić herbatę czy kawę w ich kawiarence, w której serwują także wypieki i kanapki. Nie byłabym sobą, gdybym nie skusiła się na taką przyjemną przekąskę. Mój wybór padł na herbatę miętową i tu pozytywne zaskoczenie – otóż serwują świetne herbaty z fabryki w Harrogate (North Yorkshire, jakieś 30 mil od nas). Do herbaty zażyczyłam sobie kawałek sernika z imbirem i to był strzał w dziesiątkę. Bogaty, kremowy, słodki, ale tę słodycz łamał delikatnie smak imbiru. Było mi smutno, gdy ten pyszny kawałek ciasta zniknął z mojego talerzyka, ale tak naprawdę po paru minutach żołądek dał sygnał, że jestem najedzona do wypuku – degustowałam przecież sery w sklepie!


Na koniec jeszcze tylko wspomnę o czym, co dla fanów animowanych bohaterów: Wallace’a i Gromita nie jest na pewno żadną nowością (dla niewtajemniczonych: obie postaci są wielkimi fanami tego sera, dzięki filmom rozpropagowali go. Czytałam kiedyś wywiad z reżyserem i on powiedział, że wybór padł właśnie na Wesnleydale, bo… jego nazwa śmiesznie brzmi!). Wracając do filmu - pamiętam fragment, kiedy Wallace zaproponował Wendolenie Ramsbottom ser, bo właśnie mieli z Gromitem go skonsumować. Odparła, że tylko nie ser, on powoduje u niej wysypkę i że nie może go wprost znieść! Pamiętam dokładnie twarz Wallace’a i to z jakim bólem przełknął ślinę pytając: nawet sera Wensleydale? Jak ja doskonale rozumiem jego ból. No, bo jak można nie lubić Wensleydale?