Wiedzieliśmy z lubym, że na Hebrydach Zewnętrznych sklepy i stacje benzynowe są zamknięte w niedziele, ale ja - entuzjastyczna (i naiwna jak się okazuje) foodie - zdołałam go przekonać, że poza zapasem wody mineralnej w turystycznej lodówce (było upalnie) nie musimy nic zabierać z domu, bo na pewno knajpy będą otwarte i będą serwować lunch. Jaaasne...
Pojechaliśmy na południe od zatoki Seaforth, nad którą mieszkaliśmy i w Tarbert był jeden bar serwujący jedzenie (ale było za wcześnie na lunch), a im bardziej na południe, tym większa pustynia jeśli chodzi o knajpki, galerie serwujące przekąski czy kafejki - wszystko zamknięte na cztery spusty. To miejsce dojrzał luby z daleka, na zewnątrz były zaparkowane samochody, więc postanowiliśmy je sprawdzić. Byłam tak głodna, że wierzcie mi - zjadłabym nawet kanapkę z watowego chleba, z farbowanym cheddarem, która kleiłaby się do podniebienia serwowowaną z chipsami (czyli mój koszmar kanapek). Trafiliśmy jednak do miejsca urokliwego, serwującego domowe pieczywo i świeżo przygotowane jedzenie.
Wnętrze jest przytulne, duże wystarczająco, aby serwować jednocześnie jedzenie dla dwudziestu osób. W środku kamiennego budynku są drewniane ławy, a nie małe stoliki, co sprzyja rozmowie z nieznajomymi, z którymi możecie współbiesiadować. Fragment ściany jest przeszklony, a widok zapiera dech w piersiach - widać to, co najlepsze na Harris - plażę, wodę oraz wzniesienia. Tuż obok na trawie leniwie wypasają się owce. Sielanka.
Mój zachwyt dopełnił widok na otwartą malutką kuchnię (w której ledwo mieściły się trzy osoby), młynek do kawy, w którym na bieżąco mielono ziarna oraz widok domowego chleba i świeżych warzyw. Zjedliśmy lunch i ku naszej uciesze okazało się, że serwują też menu wieczorne, więc zarezerwowaliśmy dwa miejsca na piątkowy wieczór. Rezerwacja jest konieczna, bo szefowa kuchni (i zarazem właścicielka) jest w stanie przygotować tylko niewielką ilość porcji, a i miejsca w kafejce jest mało. Podczas kolacji byliśmy świadkami odesłania pary gości bez rezerwacji.
Menu jest krótkie, dania są wymazywane z tablicy gdy się skończą - jedzenie serwowane tam jest świeże, przygotowane na bieżąco w mikro kuchni (nawet jakiś schowek mają na zewnątrz budynku!) i jeśli tarta się skończy, to nikt nie wyciąga mrożonej i odgrzewa w mikrofalówce. Nie ma jej i już. Szefowa kuchni wyciąga z lodówki ciasto kruche i przygotowuje nową. I tak jest z innymi daniami. Wieczorem serwują dania od godziny 18.30 i my gdy weszliśmy do knajpy za pięć 19, to z tablicy już zeszły przegrzebki z chorizo. Generalnie są trzy startery, trzy dania główne i kilka deserów, wliczając deskę serową. Alkohol przynosi się samemu, a obsługa podaje tylko kieliszki. Swoją droga - nie do kompletu. Talerze też są każdy z innej parafii. To jest po prostu moje miejsce.
Na lunch jedliśmy zupę z dyni piżmowej, grochu i mleka kokosowego z domowym chlebem, a na drugie tartę z fetą i warzywami (karmelizowaną cebulą, pieczoną papryką, cukinią). Oba dania były bardzo smaczne - zupa gęsta, dobrze doprawiona, z kawałkami warzyw, pieczywo świeże. Spód tarty był bardzo kruchy, warzywa al dente, i na całe szczęście nie były zalane bardzo popularną w tartach mieszanką jaj i śmietany. Tarcie towarzyszyły świeże warzywa, oliwki, ciecierzyca i kuskus. Na deser, oczywiście poza bardzo dobrą kawą (i serwują mleko sojowe, które doskonale spieniają!) luby skusił się na sconesa z białą czekoladą i malinami, a ja miałam ochotę na ciasto marchewkowe, ale okazało się, że się skończyło i zapomnieli wymazać z tablicy. Dziewczyna o południowoeuropejskiej urodzie i akcencie spytała, czy może mi zrobić sernik z czekoladą. Przytaknęłam i za 5 minut na stole miałam improwizowany sernik z herbatników, polany stopioną czekoladą. Deser mało ambitny, ale smaczny i wielki plus za chęci dogodzenia mi w momencie, gdy nie miałam ochoty na nic, co akurat było na menu.
Na kolację oboje wzięliśmy domowe pieczywo z wyborem wędlin, oliwek i karmelizowanej cebuli, a na główne luby miał gulasz wołowy, a ja wegetariańską lasagne. Jedyne co mnie zaskoczyło, choć nie powinno, bo to częsta praktyka w UK, to że do dania makaronowego podano mi kilka pieczonych ziemniaków. Wylądowały one na talerzu lubego, a ja cieszyłam się warzywną lasagne i przepysznymi surówkami. Brawo za wyobraźnię - obie surówki były smaczne i jaka to cudna odmiana od nudnego klasycznego coleslawa.
Na deser moje wyczekane ciasto marchewkowe i jedno z lepszych jakie jadłam w życiu. Ciasto było lekkie, nie za słodkie, a krem na górze był słonawy. Luby miał sticky toffee pudding z sosem karmelowym. I poprosił o repetę. Desery serwują tam w małych porcjach, więc trochę mu się nie dziwię, bo on je więcej ode mnie; dla mnie to była porcja idealna. Znowu kawa i znowu bardzo smaczna. Do posiłków zawsze zamawialiśmy też wodę (można wziąć mineralną lub kranówę, która na Hebrydach jest pyszna).
To nie jest miejsce serwujące piankę z parmezanu i owsiankę ze ślimakami. Tu znajdziecie proste, domowe jedzenie ugotowane ze świeżych składników przez kobietę, od której aż emanuje pasja do gotowania. Gail chętnie rozmawia z gośćmi, kiedy tylko uda się jej wyjść z kuchni, pyta, czy wszystko OK, czasem podkrada dressing z jednego stolika, bo drugiemu zabrakło, a także pyta gości, czy jest jakiś gatunek muzyki, który by ich obraził, bo właśnie ma zamiar puścić coś ze swojego iPoda.
Szefowa kuchni organizuje też imprezy zamknięte i jest otwarta na wymagania gości, trzeba je tylko jasno zaznaczyć - dieta wegańska, bezglutenowa, bezmleczna? Żaden problem.
To jest jedno z tych miejsc, których się nie zapomina. Piękna lokalizacja, doskonała atmosfera i proste, smaczne jedzenie - czego można więcej chcieć na urlopie? Polecam gorąco, jeśli zawitacie w tamte strony.
Rachunek za lunch wynosił ok. 30 funtów, za kolację 42.50, przy czym przy wieczornym menu jest taka zasada: 2 dania za 15 funtów, a 3 za 18 funtów.
The Temple Cafe
Czynne codziennie oprócz poniedziałków, 10:30 - 17:30, wieczorne godziny się zmieniają, trzeba pytać, ale w okresie letnim to 18.30-21.30 w większość dni tygodnia.
Mój zachwyt dopełnił widok na otwartą malutką kuchnię (w której ledwo mieściły się trzy osoby), młynek do kawy, w którym na bieżąco mielono ziarna oraz widok domowego chleba i świeżych warzyw. Zjedliśmy lunch i ku naszej uciesze okazało się, że serwują też menu wieczorne, więc zarezerwowaliśmy dwa miejsca na piątkowy wieczór. Rezerwacja jest konieczna, bo szefowa kuchni (i zarazem właścicielka) jest w stanie przygotować tylko niewielką ilość porcji, a i miejsca w kafejce jest mało. Podczas kolacji byliśmy świadkami odesłania pary gości bez rezerwacji.
Menu jest krótkie, dania są wymazywane z tablicy gdy się skończą - jedzenie serwowane tam jest świeże, przygotowane na bieżąco w mikro kuchni (nawet jakiś schowek mają na zewnątrz budynku!) i jeśli tarta się skończy, to nikt nie wyciąga mrożonej i odgrzewa w mikrofalówce. Nie ma jej i już. Szefowa kuchni wyciąga z lodówki ciasto kruche i przygotowuje nową. I tak jest z innymi daniami. Wieczorem serwują dania od godziny 18.30 i my gdy weszliśmy do knajpy za pięć 19, to z tablicy już zeszły przegrzebki z chorizo. Generalnie są trzy startery, trzy dania główne i kilka deserów, wliczając deskę serową. Alkohol przynosi się samemu, a obsługa podaje tylko kieliszki. Swoją droga - nie do kompletu. Talerze też są każdy z innej parafii. To jest po prostu moje miejsce.
Na lunch jedliśmy zupę z dyni piżmowej, grochu i mleka kokosowego z domowym chlebem, a na drugie tartę z fetą i warzywami (karmelizowaną cebulą, pieczoną papryką, cukinią). Oba dania były bardzo smaczne - zupa gęsta, dobrze doprawiona, z kawałkami warzyw, pieczywo świeże. Spód tarty był bardzo kruchy, warzywa al dente, i na całe szczęście nie były zalane bardzo popularną w tartach mieszanką jaj i śmietany. Tarcie towarzyszyły świeże warzywa, oliwki, ciecierzyca i kuskus. Na deser, oczywiście poza bardzo dobrą kawą (i serwują mleko sojowe, które doskonale spieniają!) luby skusił się na sconesa z białą czekoladą i malinami, a ja miałam ochotę na ciasto marchewkowe, ale okazało się, że się skończyło i zapomnieli wymazać z tablicy. Dziewczyna o południowoeuropejskiej urodzie i akcencie spytała, czy może mi zrobić sernik z czekoladą. Przytaknęłam i za 5 minut na stole miałam improwizowany sernik z herbatników, polany stopioną czekoladą. Deser mało ambitny, ale smaczny i wielki plus za chęci dogodzenia mi w momencie, gdy nie miałam ochoty na nic, co akurat było na menu.
Na kolację oboje wzięliśmy domowe pieczywo z wyborem wędlin, oliwek i karmelizowanej cebuli, a na główne luby miał gulasz wołowy, a ja wegetariańską lasagne. Jedyne co mnie zaskoczyło, choć nie powinno, bo to częsta praktyka w UK, to że do dania makaronowego podano mi kilka pieczonych ziemniaków. Wylądowały one na talerzu lubego, a ja cieszyłam się warzywną lasagne i przepysznymi surówkami. Brawo za wyobraźnię - obie surówki były smaczne i jaka to cudna odmiana od nudnego klasycznego coleslawa.
Na deser moje wyczekane ciasto marchewkowe i jedno z lepszych jakie jadłam w życiu. Ciasto było lekkie, nie za słodkie, a krem na górze był słonawy. Luby miał sticky toffee pudding z sosem karmelowym. I poprosił o repetę. Desery serwują tam w małych porcjach, więc trochę mu się nie dziwię, bo on je więcej ode mnie; dla mnie to była porcja idealna. Znowu kawa i znowu bardzo smaczna. Do posiłków zawsze zamawialiśmy też wodę (można wziąć mineralną lub kranówę, która na Hebrydach jest pyszna).
To nie jest miejsce serwujące piankę z parmezanu i owsiankę ze ślimakami. Tu znajdziecie proste, domowe jedzenie ugotowane ze świeżych składników przez kobietę, od której aż emanuje pasja do gotowania. Gail chętnie rozmawia z gośćmi, kiedy tylko uda się jej wyjść z kuchni, pyta, czy wszystko OK, czasem podkrada dressing z jednego stolika, bo drugiemu zabrakło, a także pyta gości, czy jest jakiś gatunek muzyki, który by ich obraził, bo właśnie ma zamiar puścić coś ze swojego iPoda.
Szefowa kuchni organizuje też imprezy zamknięte i jest otwarta na wymagania gości, trzeba je tylko jasno zaznaczyć - dieta wegańska, bezglutenowa, bezmleczna? Żaden problem.
To jest jedno z tych miejsc, których się nie zapomina. Piękna lokalizacja, doskonała atmosfera i proste, smaczne jedzenie - czego można więcej chcieć na urlopie? Polecam gorąco, jeśli zawitacie w tamte strony.
Rachunek za lunch wynosił ok. 30 funtów, za kolację 42.50, przy czym przy wieczornym menu jest taka zasada: 2 dania za 15 funtów, a 3 za 18 funtów.
The Temple Cafe
Czynne codziennie oprócz poniedziałków, 10:30 - 17:30, wieczorne godziny się zmieniają, trzeba pytać, ale w okresie letnim to 18.30-21.30 w większość dni tygodnia.
To trafiliście we właściwe miejsce :)
OdpowiedzUsuńwow! ale miejsce :) wspaniałe, ciepłe, a drzwi z pierwszych zdjęć mnie zauroczyły! menu idealne!
OdpowiedzUsuńJak domek w Hobbitonie, tylko okolice dziksze :) Zazdroszcze urlopu i wrazen kulinarnych!
OdpowiedzUsuńOla