29 maja 2012

Dales Food & Drink Festival, część 2

Zapraszam na drugą część fotorelacji z Dales Food and Drink Festival.  Pierwszą część mozecie obejrzeć pod tym linkiem.

***
Oprócz jedzenia i picia czekało też kilka innych atrakcji. Można było np. zobaczyć jak buduje się murki kamienne bez zaprawy (dry stone walls), co niestety jest wymierającym fachem w okolicy. Praca jest ciężka fizyczna, ale wymagająca wyobraźni przestrzennej. Z dumą mogę przyznać, że mój luby w okolicy uchodzi za bardzo dobrego dry stone wallera.




 Z innych fachów, można było zobaczyć strzyżenie owiec. Pan ze zdjęcia ma 50 lat doświadczenia w tym zawodzie.



 Piękna owca, rasy Swaledale...



...oraz ekspozycja pozwalająca dotknąć i poczuć różnicę między wełna pochodzącą z różnych ras owiec ( a brytyjskich ras jest ponad trzydzieści.)


A teraz powrót do tego, co smaczne.



Na festiwalu wiele stoisk proponowało swoje wypieki - nie zabrakło więc różnego rodzaju pieczywa, a także warsztatów z piekarzem - tam można było ubrudzić ręce i upiec swoje bułki.


Kolorowe alkohole, znowu - nie moja bajka, ale różnorodność kolorów przyciąga wzrok.


Frere Quenelle Liqueurs  - nie lada gratka dla wielbicieli likierów - bez konserwantów i innych głupich składników, jak zapewniał mnie mnich (?). 


Raydale Preserves, czyli co kupuję, gdy skończą mi się domowe chutneye. Produkowane w zaadaptowanej do tego celu starej stodole w Askrigg przez jedną rodzinę od 1978 roku. Bez chemicznych dodatków, bez środków żelujących.


Bruschetty kocham miłością wielką. Jedno ze stoisk proponowało niezły ich wybór. No, umówmy się, to nie jest typowe jedzenie z Yorkshire, ale za to pyszne. Zresztą na festiwalu było też stoisko z wyrobami włoskimi.

 
Swaledale Cheese to jeden z moich lokalnych serów i na pewno pojawi się w którymś z nadchodzących odcinków serii o brytyjskich serach.


Słodkości, słodkości - mdliło mnie od samego patrzenia! Pokazuję dla równowagi - wszak nie tylko serami i mięsiwem człowiek żyje!


Zobaczcie entuzjazm na ich twarzach! Mam nadzieję, że tyle samo pozytywnej energii wkładają w swoje słodycze. Na zdjęciach fudge - czyli coś delikatnie podobnego do naszych krówek. Jest to jednak masa dużo bardziej kleista i zwarta, w przeciwieństwie do naszych krówek, czy to kruchych, czy ciągutek.

Nie mogło oczywiście zabraknąć herbatników - obowiązkowego elementu każdej angielskiej herbatki. Podobno wyspiarze spożywają tych ciastek najwięcej na świcie. Zresztą co może zaskoczyć nowo przybyłych, to wybór ciastek w sklepach - maślane, imbirowe, owsiane i masa innych. Tradycja picia herbatki i zagryzania ciastkiem jest długa, związana z wilgotnych klimatem, a także zmianami jakie w Wielkiej Brytanii przyniosła rewolucja przemysłowa - robotnicy nie mieli czasu piec, za to herbatniki nierzadko maczane w herbacie były szybką i energetyzującą przekąską. W ten sposób ich masowa produkcja stała się szybko opłacalna i popularna.


U tego sympatycznego Pana kupiłam terrinę z dziczyzny (w składzie bażant i sarnina) - była bardzo smaczna. Pan, jak widać chętnie pozował, a następnego dnia, gdy wróciłam do niego dał mi zniżkę na zakupy. To się nazywa podejście do klienta. U niego też zaopatrzyłam się w wędzony czosnek - bardzo smaczny.


I na koniec wznoszę toast kolejnym typowo brytyjskim produktem - cydrem. Wielka Brytania produkuje go na potęgę. Pozostaje mieć nadzieję, że durni urzędnicy produkujący jeszcze durniejsze ustawy wprowadzą zmiany prawne, które ułatwią polskim producentom wytwarzanie cydru. Wstyd, żeby takie zagłębie jabłkowe jak Polska nie miało swoich rodzimych wyśmienitych i znanych w Europie cydrów.



Dziękuję za uwagę i wytrwałość!

28 maja 2012

Dales Food & Drink Festival, część 1

Yorkshire Dales - w tym rejonie w północnej Anglii mieszkam od ponad sześciu lat. Tu kupiłabym dom, gdybym wygrała na loterii. No, poza domami w dwóch innych miejscach, ale to naprawdę musiałabym być obrzydliwie bogata. Znaczna część Dales należy do parku narodowego (Yorkshire Dales National Park), tak więc zieleni, skał i dziczy tu nie brakuje. Nie brakuje tu też dobrego jedzenia. Zresztą mogłabym napisać to w odniesieniu do całego hrabstwa Yorkshire. Producenci od lat wygrywają tu nagrody w branżowych konkursach, stare są tradycje serowarskie czy browarnicze, pola rzepaku dają organiczny olej tłoczony na zimno, hoduje się tu bydło i owce różnych ras, funkcjonują tu farmy rzadkich gatunków świń, które pasą się na zielonej trawie. A trawa jest tu zielona cały rok. 

Brzmi jak bajka? Może tak. Kto tu choć raz był, może potwierdzić moje słowa.  Dziś postaram się Wam pokazać wycinek tego, co smaczne daje Yorkshire. Oto relacja z festiwalu jedzenia i picia, który odbył się w majowy długi weekend w miasteczku Leyburn. Trzy dni wypełnione jedzeniem, piciem, warsztatami, pokazami, muzyką - nie można było się nudzić. Ba! Nie dało się wrócić do domu na głodnego. 

Festiwal odbywa się od 2002 roku, a tym roku odwiedziło go ponad dwanaście tysięcy osób, zaprezentowało się ponad osiemdziesięciu producentów żywności, alkoholu, naturalnych kosmetyków, czy rękodzieła. Jest to, obok festiwali w York czy Harrogate jedno z najważniejszych wydarzeń branżowych w regionie.

Zapraszam na fotorelację.
























Brytyjczycy uwielbiają babeczki z kremem - cupcakes. Ja nie jestem ich fanką, ale przyznaję, że te które miałam okazję widzieć na festiwalu to małe dzieła sztuki. Nie dziwię się, że niektórzy zamawiają je na weselne przyjęcia.  




























"No denying times is hard, sir! Even harder than the worst pies in London!" ("Niezaprzeczalnie, czasy są twarde, nawet twardsze niż najgorsze paje w Londynie" Sweeney Todd). Kolejna rzecz, którą Brytyjczycy ukochali sobie to paje. Te, które miałam okazję próbować na festiwalu były rewelacyjne, nie jak te od Heleny Bonham - Carter w "Sweeney Todd". Co więcej, były to najlepsze paje wieprzowe jakie jadłam w życiu. Farmhouse Direct produkują paje z wieprzowiny rzadkiej rasy Gloucester Old Spot, ciasto jest niezwykle kruche i rozpływa się w ustach, a także wykorzystują bardzo ciekawe dodatki jak chutney z jabłek i cydru czy marmoladą z cebuli i serem Lancashire.


Jeśli o miłościach Brytyjczyków mowa, to nie może tu zabraknąć płatków owsianych. Owsianka to śniadanie bardzo popularne w Wielkiej Brytanii. Te ze zdjęcia to także ciekawe mieszanki płatków i np. kaszy quinoa i cynamonu. 


Skoro festiwal jedzenia i picia w Wielkiej Brytanii, to oczywiście nie mogło zabraknąć herbaty.  Na zdjęciu stoisko The Tea Experience.


Moreska, czyli taniec ludowy z długą historią i dzwonkami na nogach tańczących. Czasem są kije, czasem szable, układy nieskomplikowane. Jak to powiedział luby "to jest to co się robi, jak już się nie uprawia seksu". Nie wnikam. (To samo zdanie ma zresztą o grze w golfa.)

Cudowne oleje rzepakowe i produkty na ich bazie. Tłoczone na zimno przez Yorkshire Rapeseed Oil  bez chemicznych dodatków. Wersje aromatyzowane chilli czy bazylią równie smaczne, co naturalna jego wersja. Firma dba o to, aby nie tylko olej pochodził z rzepaku rosnącego w Yorkshire, ale także korzysta tylko z brytyjskich firm, które produkują dla nich opakowania czy etykiety. Lubię, popieram i z chęcią kupuję.


O syropach Country Cordials wspomniałam Wam przy okazji mojego syropu z lawendy i cytryny. Ta właśnie mnogość smaków i kolorów zmobilizowała mnie do eksperymentowania z syropami w domu. Kupiłam butelkę pokrzywowego, wybór jednego smaku był bardzo trudny. Co powiecie na rabarbar, pomarańczę i imbir w jednej butelce?


Czas na zasłużony lunch. Na tacce mam zestaw, który ugotowała Prett Tejura, na której prezentacji z trzech dań kuchni indyjskiej byłam dzień wcześniej. Prowadzi ona kursy kulinarne w Leeds, gotuje kolacje u klientów w domu, a także sprzedaje swoje domowe przetwory. Cud, miód i orzeszki. I niech Was nie zmyli mój ubiór - w pierwszy majowy weekend mieliśmy 5-8 stopni C!




Mięsne stoisko. Mam to szczęście, że zaopatruję się w nim na co dzień. Na pierwszym planie Kevin - jeden z moich trzech ulubionych rzeźników (którym piekę ciasta w zamian za kości; wtedy było ich dwóch, teraz jest i trzeci). Rzeźnicy pracują na stoisku mięsnym w moich bardzo dobrze zaopatrzonych lokalnych delikatesach Campbells of Leyburn. Myślę, że warto o nich wspomnieć, bo myślę, że to dość imponujące, że sklep prowadzony przez jedną rodzinę nieprzerwanie od 1868 roku. Obecnie prowadzi je piąte pokolenie rodziny Campbell.


Kippers - wędzone śledzie. Raczej dla smakoszy. Można doznać szoku, gdy dostaniemy je na śniadanie np. w Szkocji. Świeże i dopiero co uwędzone rozłpywają się w ustach. Na zdjęciu wędzarnia Port of Lancashire.



W ramach festiwalu osobny mały festiwal miały piwa i cydry pod partonatem Daleside Brewery. W wielkim namiocie można było spróbować  ponad trzydziestu gatunków piwa i dziesieciu cydrów z beczek. Szkoda, że musieliśmy wracać samochodem, bo z pewnością testowalibyśmy do upadłego. Jako fani Monty Pythona nie mogliśmy sobie rzecz jasna odmówić kupna piwa Holy Grail. To przepiękna gra słowna - skreślając dwie pierwsze litery z Grala wymawiamy resztę jak rodzaj angielskiego piwa - ale.

To jedno z moich ulubionych piw produkowane, tak jak i Holy Grail przez browar Black Sheep w Masham.

CDN...

26 maja 2012

Co zrobić z twardą skórką parmezanu?

Możecie go użyć jako składnik bulionu warzywnego. Parmezan jest bogaty w umami (piąty smak, wyborna esencja), więc w naturalny sposób podkręci smak bulionu. Taki bulion jest idealny np. do podlewania risotto. :)

22 maja 2012

Syrop dla kwiatożerców


W pierwszy przedłużony majowy weekend wybrałam się w końcu na Dales Food & Drink Festival. Piszę w końcu, bo mieszkam tu już ponad sześc lat, ale w poprzednich latach albo pracowałam i były to zawsze bardzo zapracowane weekendy, albo latałam do Polski, bo korzystałam z większej liczby dni wolnych. I tak jakoś się złożyło, że dopiero w tym roku pierwszy raz udało mi się dotrzeć na festiwal, gdzie królowało dobre jedzenie i picie. Ale nie o festiwalu chciałam dziś, bo o tym za parę dni, a o produkcie, który mnie tam szczególnie zaintrygował. 

Mowa o soku, czy raczej syropie do rozcieńczania, ale nie byle jakim. Domowej roboty, sprzedawanym przez pewnego pana za niemałe pieniądze, ale jak to zwykle bywa - mali producenci, którzy nie idą na kompromisy jeśli chodzi o jakość i nie produkują żywności masowo nie są w stanie zejść z wysokich kosztów. Ja więc jestem gotowa zapłacić za dobry produkt od małego wytwórcy, może nie w codziennych zakupach, bo nawet nie mam często takich okazji, ale na pewno na takim święcie jakim był ów festiwal.

Problem nie leżał więc w cenie. Problem leżał w podjęciu decyzji, który smak wybrać. Degustowałam, prowadziłam ożywioną dyskusję z panem, który produkuje te syropy i nie mogłam się zdecydować. Smaków było co nie miara. Moje ulubione to były rabarbarowy, pokrzywowy czy lawenda z cytryna. Syrop z czarnego bzu, tak lubiany przeze mnie i popularny, odpuściłam sobie - chciałam spróbować czegoś nowego. Kupiłam więc butelkę pokrzywowego i oddaliłam się z postanowieniem, ze po powrocie do domu ugotuje swój syrop. Oto co powstało. 


Syrop lawendowy z cytryną i limonką

ok. 800ml syropu 

750ml wody 
250ml drobnego cukru 
skórka obrana z jednej dużej cytryny (cienko, bez białej warstwy)
2 płaskie łyżki suszonej lawendy (do celów kulinarnych) 
sok z jednej limonki 

W rondelku rozpuścić cukier w wodzie i zagotować. Dodać skórkę cytrynową i gotować przez ok. 3 minuty. Wyłączyć gaz i dosypać lawendę. Przykryć i zostawić na ok. 30 minut. 

Odcedzić syrop, kwiaty lawendy i skórkę cytrynową wyrzucić i do syropu wcisnąć sok z całej limonki. Wymieszać. W tym czasie z dość burego koloru zrobi się pastelowo różowy. 

Syrop odcedzić raz jeszcze na muślinie, tak aby pozbyć się ewentualnych farfocli z limonki i zanieczyszczeń z kwiatów. Przelać do butelki i trzymać w lodowce. Spożyć w ciągu 2 tygodni.


Przepis dołączam do akcji Kwiatożercy 2012.
 

16 maja 2012

Rabarbar, szparagi i konkrety

Luby napomknął ostatnio, że dawno na blogu nie było konkretnych zestawów obiadowych. Rzeczywiście, jakoś opuściłam się w fotografowaniu naszych talerzy, gdy ląduje na nich popularne zestawienie: mięso, warzywa i coś do tego. Nie jest to trójca święta naszych codziennych obiadów, stąd może też nie miałam za wiele okazji, aby pokazać Wam takie konkrety. 

W zeszłym tygodniu zmobilizowałam się i zrobiłam zdjęcie naszego obiadu, który właśnie z takiej popularnej w wielu domach trójki się składał: mięso, ziemniaki, warzywa. I coś. A to coś z rabarbaru. I to z rabarbaru z Yorkshire, które słynie z tego warzywa.

Mamy tu tzw. trójkąt rabarbarowy (Rhubarb Triangle), tutaj znaczy w Yorkshire, ale w zachodniej jego części. To nieco ponad 20 km kwadratowych pomiędzy Wakefield, Morley i Rothwell. Były czasy, ze 90% światowej produkcji rabarbaru pochodziło właśnie z tego terenu, gdzie rabarbar uprawiany jest w specjalnych szopach już zimą, a obfite plony zawdzięcza się odpowiedniej kombinacji sprzyjających warunków. W Wakefield co roku odbywa się Festiwal Rabarbaru. To jest jedna z cech, które lubię u Brytyjczyków - potrafią z byle pierdoły uczynić święto i zorganizować imprezę z tej okazji. 

Szparagi mieliśmy, a jakże by inaczej - z Yorkshire. Pojawiły się już pierwsze brytyjskie młode ziemniaki. Gdyby nie pogoda, to naprawdę uwierzyłabym, że jest pełnia wiosny!


Rabarbarowy mus z octem balsamicznym

ok. 150ml 

1 łyżeczka oleju słonecznikowego
1 łyżeczka masła
1 szalotka, obrana i drobno posiekana 
kawałek świeżego imbiru, wielkości orzecha włoskiego, obrany i starty na papkę
2 łodygi rabarbaru, pokrojone na ok. 1 cm kawałki 
1 łyżka ciemnego cukru muscovado 
2 łyżki octu balsamicznego (użyłam supermarketowego) 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz 

W małym rondelku rozgrzać olej z masłem i usmażyć na nim szalotkę, na małym ogniu, aż będzie miękka. Dodać imbir i smażyć jeszcze przez minutę. Następnie dorzucić rabarbar, cukier, ocet i zagotować, aż cukier się rozpuści. Zmniejszyć ogień, dodać nieco soli i pieprzu i gotować, aż rabarbar się rozpadnie i całość dość mocno zredukuje (ok. 15 minut). Trzeba mieszać, bo lubi się przypalić. Uwaga - to lubi pryskać. Następnie przetrzeć całość przez gęste sito i przełożyć z powrotem do rondelka. Można jeszcze chwilę pogotować, aby smak się skoncentrował. Podawać lekko ciepłe. 

Resztki tego musu zjedliśmy z serami na deser drugiego dnia - bardzo dobrze smakuje zamiast tradycyjnego chutneya.

Kurczak supreme* z cytryną i tymiankiem 

2 porcje 

2 kawałki kurczaka supreme 
2 łyżki oleju słonecznikowego
2 listki obrane z dwóch gałązek świeżego tymianku 
2 łyżeczki soku z cytryny 
sól 
świeżo zmielony czarny pieprz 

Piekarnik nagrzać do 180 stopni C (termoobieg) i przygotować blaszkę do pieczenia z kawałkiem folii aluminiowej. Skórę kurczaka lekko podnieść, aby zrobiła się kieszonka, sokiem z cytryny nasmarować mięso pod skórą, dodać nieco soli i pieprzu i włożyć listki tymianku. Przyklepać skore i przyprawić odrobiną soli i pieprzu z góry i od dołu kurczaka. Na patelni rozgrzać olej i jak będzie gorący, to położyć na nim piersi kurczaka, koniecznie skórą do dołu. Smażyć na średnim ogniu przez kilka minut, aż skórka będzie zarumieniona, następnie przełożyć na drugą stronę i smażyć przez ok. 2-3 minuty. 

Obsmażoną pierś przełożyć na blaszkę i luźno zawinąć w folię - ma być tam nieco luzu na cyrkulacje powietrza. Wstawić do piekarnika na ok. 20 minut. Na ostatnie 5 minut należy odkryć folię, aby skórka się nieco mocniej zarumieniła. Po wyciągnięciu z piekarnika odstawić na ok. 5 minut, aby mięso odpoczęło i soki rozprowadziły się równomiernie. Do piekarnika wsadzić szparagi. 

Pieczone szparagi z oliwą i wędzoną solą

2 porcje 

8-10 zielonych szparagów, twarde końce usunięte
1 łyżka oliwy 
sól wędzona w płatkach

Na blaszce wyłożonej folią aluminiową ułożyć szparagi i przykryć ich główki kawałkiem folii. Skropić oliwą i poczekać, aż kurczak się upiecze. Gdy kurczaka wyciągniecie z piekarnika, albo na 3-4 minuty przed wyciągnięciem go, wsadzić należy do niego (piekarnika, nie kurczaka) szparagi. Nie potrzeba im więcej niż 8-10 minut.To zależy jak długo chcecie pozwolić odpoczywać kurczakowi. Moim zdaniem 5 minut wystarczy, dobrze jest go przykryć kawałkiem folii, aby zbyt mocno nie wystygł.

W tzw. międzyczasie ugotować ziemniaki - jak lubicie. Ja ugotowałam w mundurkach i przed podaniem je obrałam i posmarowałam oliwą. 

I teraz jak to złożyć wszystko do kupy:

Kurczaka, który już odpoczął po pieczeniu pokroić na kilka plastrów i ułożyć na talerzu. Obok rozsmarować (albo po prostu położyć) po dorodnej łyżce musu, ugotowane ziemniaki i upieczone szparagi. Ziemniaki i szparagi posypać wędzoną solą. I obiad gotowy.
  

* pierś kurczaka ze skórą i kością od skrzydełka - ma ciekawszy smak niż filet i nie wysycha, dzięki skórze

Przepis dorzucam do akcji rabarbarowej.

14 maja 2012

Subiektywny przewodnik po brytyjskich serach, odc. 1

Od jakiegoś czasu myślałam nad cyklem, który przybliżyłby czytelnikom mojego bloga różnorodność brytyjskich serów. Mało ludzi zdaje sobie sprawę, że w Wielkiej Brytanii zarejestrowanych jest ponad siedemset (!) gatunków serów. Cheddar i Stilton zna każdy, a co z resztą? No właśnie, te dwa a także dużo więcej postaram się Wam zaprezentować w tym cyklu. A będzie o czym pisać, bo brytyjskie sery dostępne są w różnych kształtach, kolorach, typach, robione są z wielu rodzajów mleka, a także są bardzo zróżnicowane pod względem tradycji przygotowania - niektóre, bardzo popularne są na rynku dopiero od paru lat, podczas gdy inne mają tradycje kilkusetletnie.

Oprócz informacji praktycznych, typu gdzie produkuje się ser, gdzie go kupiłam czy jaka jest jego cena, postaram się (na tyle, na ile uda mi się zdobyć takie informacje) przybliżyć nieco historii, procesu produkcji i oczywiście wyrażę subiektywną opinię na temat sera. Nie zdziwcie się, jeśli w większości przypadków będzie ona entuzjastyczna - ja naprawdę nie pamiętam, żebym jadła jakiś ser, który wybitnie by mi nie smakował. 

To co? Zaczynamy? Dajcie proszę znać, czy interesuje Was taki cykl, a także jak podoba się Wam sposób przedstawienia informacji. Dziękuję z góry za opinie. 

***

Bohaterem pierwszego odcinka jest ser Cornish Blue. Zastanawiałam się, czy nie zacząć od lokalnych serów, ale ten akurat miałam zamówiony prosto od producenta, więc skorzystałam z okazji i sfotografowałam go - niebezpiecznie szybko bowiem znika. 

O serze już Wam wspominałam i nadal podtrzymuję moją opinię, że to najlepszy brytyjski ser jaki dotychczas jadłam. Tyle, że ja mam wybitną słabość do serów niebieskich. Pod twardawą skórka kryje się dość miękkie, kremowe wnętrze, które jednak nie jest aż tak kremowe, aby się nie kruszyć. Bardzo ciekawa konsystencja. W zapachu jest słodko - kwaśny, smak ma delikatny, słono - słodkawy. Musze wspomnieć, że ta słodycz była niezwykle zaskakująca - nie jest ona czymś, co występuje w innych niebieskich serach, które próbowałam - one zwykle bywają dość ostre, w sensie mocno wytrawne, słone (a nie pikantne, choć takie też bywają).

Ser produkowany jest od 2001 roku, wyłącznie ręcznie. Niebieską pleśń uzyskuje się przez nakłuwanie go szpikulcami ze stali nierdzewnej i wpuszczanie powietrza do wnętrza sera, dzięki czemu podpuszczka dodawana do mleka w procesie produkcji może rozwinąć i rozprzestrzenić po serze. Dojrzewanie tego sera trwa od 12 do 14 tygodni.

Lista nagród branżowych, które dostał ten ser jest imponująca, m.in. zdobył on nagrodę najlepszego sera świata w 2010 roku, deklasując ponad 2000 serów z ponad 26 krajów.


Region: Kornwalia
Typ sera: niebieski 
Kształt: okrągły 
Mleko: pasteryzowane krowie 
Podpuszczka: wegetariańska 
Cena: 16 funtów/kg 
Producent: Cornish Cheese Company Ltd
Cheesewring;  Knowle Farm
Upton Cross,  Liskeard,
Cornwall PL14 5BG


11 maja 2012

Jak zostawić wiadomość na bananie?

Gdy luby szykuje się rano do wyjścia do pracy, a ja zauważę, że w pudełku z lunchem ma banana, to często ukradkiem zostawiam mu wiadomości na nim. Spróbujcie kiedyś, odbiorca może być bardzo miło zaskoczony. 

Udanego weekendu kochani!


10 maja 2012

A co, jak nie mam czasu na pizzę?

A wtedy robię takie zapiekanki a la pizza, korzystając z gotowych chlebków naan. Mam jedną ulubioną firmę, która robi całkiem znośne naany i bardzo dobre pasty curry, często mam w zamrażarce zamrożone dwa chleby na czarną godzinę. Albo do zagryzania curry w środku tygodnia (w weekendy na uczty indyjskie z przyjaciółmi wolę upiec swoje), albo jako dodatek do zupy,  albo właśnie jako baza pod bardzo szybką zapiekankę. Jeśli nie liczyć czasu potrzebnego na rozgrzanie piekarnika, to obiad ląduje na talerzu w ciągu 15 minut.

Na górę możecie dać co chcecie. Cokolwiek. Na co macie ochotę, na co akurat jest sezon, co Wam się ostało w lodówce. Moje dzisiejsze zapiekanki to właśnie kompilacja tych trzech: 
- miałam ochotę na przepiórcze jaja 
- jest sezon na szparagi 
- w lodówce ostał się lekko obeschnięty kawałek Cheddara, a także dwie łyżki kremówki na dnie opakowania.

Złożyłam to do kupy i oto co wyszło. 



Zapiekanki z chleba naan ze szparagami, jajami przepiórczymi i szynką dojrzewającą 

2 porcje

2 chleby naan 
2 łyżki śmietany kremówki 
3 łyżki startego dojrzałego Cheddara 
nieco świeżo zmielonej gałki muszkatołowej 
8 zielonych szparagów, przepołowionych (twarde końce usunięte)
4 jajka przepiórcze 
4 plasterki szynki dojrzewającej 
sól 
świeżo zmielony czarny pieprz 
listki świeżej bazylii do dekoracji (opcjonalnie) 

Piekarnik nagrzać do 180 stopni C (termoobieg). 

Chleby naan ułożyć na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, następnie posmarować każdy śmietaną, lekko posolić, posypać pieprzem i gałką muszkatołową, a na górę rozłożyć ser i na sam wierzch pokrojone szparagi. Wstawić do piekarnika na ok. 12 minut. 

Po tym czasie wyciągnąć z piekarnika i wbić na każdą zapiekankę po dwa jajka przepiórcze. Lekko je posolić i wstawić do piekarnika na 3 minuty. 

Po wyciągnięciu z piekarnika ułożyć na górze poszarpaną na kawałki szynkę dojrzewającą i bazylię. Pokroić na porcje i podawać od razu.

7 maja 2012

O czym rozmawiają Brytyjczycy?



Nie wiem czy dacie wiarę, szczególnie w kontekście ostatnich upałów w Polsce, ale u mnie od ponad dwóch tygodni jest zimno jak szlag. W porywach 5 stopni i w zasadzie ciągle pada deszcz...

Zaczęłam trochę z angielską manierą, wszak Brytyjczycy mają od kilkuset lat wpojone, że najbezpieczniej rozmowę rozpocząć od neutralnego tematu - za rozmowy o polityce króla czy królowej w miejscu publicznym mogli zostać pozbawieni głowy. Mieszkając od ponad sześciu lat w Yorkshire, muszę jednak przyznać, że nawet byłabym zdolna uwierzyć, że to tylko tylko taka fiksacja na punkcie pogody - ona jest tu naprawdę bardzo kapryśna i nieprzewidywalna, więc daje powody do ożywionych dyskusji. Czasem mam wrażenie, że pogoda na wyspach jest najważniejsza po królowej. I nie starajcie się jej krytykować. Przynajmniej nie jako pierwsi, ewentualnie dopiero wtedy, kiedy lokalni zaczną psioczyć. Ale też tylko z grzeczności, bo do angielskiej maniery należy przyznanie racji temu, kto o pogodzie zagadnął pierwszy, nawet jeśli się z tym nie zgadzacie. Pobyt wśród Brytyjczyków to jak najlepsza lekcja dyplomacji!

-Czyż dziś nie jest okropnie gorąco?
- Ależ jest, choć muszę przyznać, że ten gorąc jednak mi za bardzo nie przeszkadza...

Z brytyjskości zaserwuję Wam jeszcze dziś szparagi, a także walijski kozi serek. Na grzance, na surowo i na szybko. Te grzanki to trochę jak zaklinanie rzeczywistości, bo w tych temperaturach to bardziej służyłby mi gar gorącej, gęstej strawy. Ale może się uda?



Grzanki z kozim serem i surowymi szparagami 

2 porcje 

4 zielone szparagi, twarde końce usunięte
2 łyżki dobrej oliwy extra virgin 
1 łyżeczka soku z cytryny 
sól 
świeżo zmielony czarny pieprz 
kilka kromek pieczywa
ok. 40g serka koziego (twarożku)
kilka listków świeżej mięty i oregano 

Szparagi pociąć na wstążki za pomocą obieraczki do warzyw. Posolić i polać oliwą i sokiem z cytryny. Wymieszać i zostawić na ok. kwadrans, aby się zamarynowały. 

Pieczywo zgrilować w piekarniku lub na patelni, albo użyć tostera. Posmarować je serkiem kozim, ułożyć na każdej kromce nieco zamarynowanych szparagów, zmielić trochę pieprzu i posypać poszarpanymi listkami mięty i oregano.


4 maja 2012

W poszukiwaniu granoli idealnej

Przepisów na granolę jest cała masa, w sklepie też wybór spory. Robiłam kilka razy, zawsze coś powodowało, że nie chciałam powtarzać danego przepisu i kombinowałam dalej. Myślę, że wreszcie znalazłam. Wstawiam więc wypracowany i ulubiony (na razie) przepis, bo może natchnie kogoś i może ktoś też w końcu zrobi swoją granolę idealną. Ja już chyba nie będę poszukiwać, bo ta ostatnia trafiła idealnie w mój gust. Te z użyciem brązowego cukru czy syropu klonowego bywają za słodkie, te ze sklepu mają składniki, których wolałabym unikać - syrop glukozowy pozyskiwany z kukurydzy, który obwiniany jest za cukrzycę i geometryczne tycie Amerykanów, a także tajemniczy tłuszcz roślinny, który często okazuje się być olejem palmowym - nierzadko sposoby jego pozyskiwania są kontrowersyjne (m.in karczowanie lasów tropikalnych), więc jeśli mogę, to unikam. 

Domowa granola przygotowana wieczorem napełni dom pięknym zapachem - moja pachniała niczym szarlotka. Rano będzie gotowa na odżywcze i bardzo szybkie śniadanie, a zamknięta w szczelnym pojemniku posłuży przez tygodnie. Myślę, że warto, bo roboty nie jest z nią za wiele i tylko kot bywa nieszczęśliwy, że co 10 minut ściągam go z kolan, aby przemieszać piekącą się granolę.


Domowa granola pachnąca szarlotką


1½ szklanki całych płatków owsianych 
1½ szklanki płatków orkiszowych 
garść migdałów, posiekanych z grubsza 
2 łyżki siemienia lnianego 
1 łyżka sezamu 
3 łyżki ziaren słonecznika
3 łyżki pestek dyni 
ok. 300ml soku jabłkowego naturalnego (idealnie świeżo wyciśniętego, ale jeśli nie macie sokowirówki, to kupcie najlepszej jakości sok jabłkowy bez dodatków i nieklarowany) 
5 łyżek oleju słonecznikowego, rzepakowego lub z pestek winogron 
2 łyżki miodu 
4 łyżki syropu z agawy (użyłam surowego) 
1 łyżeczka cynamonu 
na czubku łyżeczki mielonego imbiru 
szczypta soli
2 garście suszonych porzeczek 

Piekarnik nagrzać do 140 stopni C. (termoobieg)

W miejsce wymieszać płatki owsiane, płatki orkiszowe, migdały, sezam, siemię lniane, słonecznik, pestki dyni, cynamon, imbir i sol. 

Osobno wymieszać płynne składniki: olej, sok, miód, syrop z agawy.  

Połączyć składniki suche z mokrymi, dokładnie wymieszać i rozłożyć na blaszki wyłożone papierem do pieczenia. Wstawić do piekarnika. 

Granolę należy piec przez ok. godzinę, może godzinę i kwadrans, w zależności jaką warstwą udało się ją rozłożyć na blaszce - im cieńsza warstwa, tym szybciej granola się upiecze. 

Co 10 minut należy ja przemieszać dokładnie, aby piekła się równomiernie. Po upływie czasu pieczenia, wyłączyć piekarnik, otworzyć go i dać granoli nieco przestygnąć. Następnie dodać porzeczki, wymieszać i pozostawić do całkowitego ostygnięcia. 

Przechowywać w szczelnym pojemniku. Ja uwielbiam ją z mlekiem (ciepłym lub zimnym), naturalnym jogurtem lub po prostu do podgryzania. W sezonie koniecznie ze świeżymi truskawkami, malinami lub borówkami.


3 maja 2012

Bardzo nietypowy dzień

Dziś prezentuję Wam kilka zdjęć z pewnego dnia, który spędziłam w Polsce w bardzo nietypowy sposób. Nie należę do osób, które swobodnie czują się przed obiektywem, ale miałam ochotę spróbować, szczególnie, że mam słabość do stylizacji pin up i od jakiegoś czasu marzyło mi się mieć kilka zdjęć w swojej kolekcji, a także szukałam pretekstu do zaprezentowania się w mojej nowej sukience (Hybrid), którą sprawiłam sobie przed urodzinami, a w której jestem absolutnie zakochana i polecam ją każdej z Was. 

Moja koleżanka Dorota chętnie stanęła po drugiej stronie obiektywu, a Patrycja, której posłużyłam jako modelka na konkurs fryzjerski zgodziła się na uczesanie mnie do tej sesji. Udało się jej też sprowadzić Anię od makijażu, stąd też miałam wykonany makijaż przez kogoś od początku do końca. Dopingowała nas Pani Basia Dembkowska, której bez wahania od lat powierzam moje włosy w opiekę i tylko jej nożyczkom ufam. W przerwie między czesaniem na konkurs, a czesaniem mnie na sesję zrobiłyśmy też kilka zdjęć w moim ulubionym fartuchu Julietta (Cookie). Była to bardzo ciekawa przygoda (mimo potężnego stresu), miło wspominam ten dzień, dziewczyny chyba też i mam nadzieję na inne tego typu spotkania, inne stylizacje, bo czuję, że mogłabym się rozkręcić... ;) I już nigdy nie wypowiem się w sposób lekceważący o pracy fotomodelek - po tym dniu bolał mnie każdy mięsień! (Dorota mówiła, że będzie boleć! Ale ja to lubię.... ha, ha!). Zapraszam.

***


Foto: Dorota Wilczek, Dott Studio, Rynek 9, Bieruń Stary, tel. 032 724 70 13
Fryzura: Patrycja Dembkowska, Salon fryzjersko-kosmetyczny Barbara Dembkowska, ul. Kusocińskiego 4, Bieruń Stary, tel. 032 216 44 53, http://barbaradembkowska.pl/
Makijaż: Anna Osoba, Bieruń Stary