***
Oprócz jedzenia i picia czekało też kilka innych atrakcji. Można było np. zobaczyć jak buduje się murki kamienne bez zaprawy (dry stone walls),
co niestety jest wymierającym fachem w okolicy. Praca jest ciężka
fizyczna, ale wymagająca wyobraźni przestrzennej. Z dumą mogę przyznać,
że mój luby w okolicy uchodzi za bardzo dobrego dry stone wallera.
Z innych fachów, można było zobaczyć strzyżenie owiec. Pan ze zdjęcia ma 50 lat doświadczenia w tym zawodzie.
Piękna owca, rasy Swaledale...
...oraz ekspozycja pozwalająca dotknąć i poczuć różnicę między wełna pochodzącą z różnych ras owiec ( a brytyjskich ras jest ponad trzydzieści.)
A teraz powrót do tego, co smaczne.
Na festiwalu wiele stoisk proponowało swoje wypieki - nie zabrakło więc różnego rodzaju pieczywa, a także warsztatów z piekarzem - tam można było ubrudzić ręce i upiec swoje bułki.
Kolorowe alkohole, znowu - nie moja bajka, ale różnorodność kolorów przyciąga wzrok.
Frere Quenelle Liqueurs - nie lada gratka dla wielbicieli likierów - bez konserwantów i innych głupich składników, jak zapewniał mnie mnich (?).
Raydale Preserves, czyli co kupuję, gdy skończą mi się domowe chutneye. Produkowane w zaadaptowanej do tego celu starej stodole w Askrigg przez jedną rodzinę od 1978 roku. Bez chemicznych dodatków, bez środków żelujących.
Bruschetty kocham miłością wielką. Jedno ze stoisk proponowało niezły ich wybór. No, umówmy się, to nie jest typowe jedzenie z Yorkshire, ale za to pyszne. Zresztą na festiwalu było też stoisko z wyrobami włoskimi.
Swaledale Cheese to jeden z moich lokalnych serów i na pewno pojawi się w którymś z nadchodzących odcinków serii o brytyjskich serach.
Słodkości, słodkości - mdliło mnie od samego patrzenia! Pokazuję dla równowagi - wszak nie tylko serami i mięsiwem człowiek żyje!
Zobaczcie entuzjazm na ich twarzach! Mam nadzieję, że tyle samo pozytywnej energii wkładają w swoje słodycze. Na zdjęciach fudge -
czyli coś delikatnie podobnego do naszych krówek. Jest to jednak masa
dużo bardziej kleista i zwarta, w przeciwieństwie do naszych krówek, czy
to kruchych, czy ciągutek.
Nie mogło oczywiście zabraknąć herbatników - obowiązkowego elementu każdej angielskiej herbatki. Podobno wyspiarze spożywają tych ciastek najwięcej na świcie. Zresztą co może zaskoczyć nowo przybyłych, to wybór ciastek w sklepach - maślane, imbirowe, owsiane i masa innych. Tradycja picia herbatki i zagryzania ciastkiem jest długa, związana z wilgotnych klimatem, a także zmianami jakie w Wielkiej Brytanii przyniosła rewolucja przemysłowa - robotnicy nie mieli czasu piec, za to herbatniki nierzadko maczane w herbacie były szybką i energetyzującą przekąską. W ten sposób ich masowa produkcja stała się szybko opłacalna i popularna.
U tego sympatycznego Pana kupiłam terrinę z dziczyzny (w składzie bażant i sarnina) - była bardzo smaczna. Pan, jak widać chętnie pozował, a następnego dnia, gdy wróciłam do niego dał mi zniżkę na zakupy. To się nazywa podejście do klienta. U niego też zaopatrzyłam się w wędzony czosnek - bardzo smaczny.
I na koniec wznoszę toast kolejnym typowo brytyjskim produktem - cydrem. Wielka Brytania produkuje go na potęgę. Pozostaje mieć nadzieję, że durni urzędnicy produkujący jeszcze durniejsze ustawy wprowadzą zmiany prawne, które ułatwią polskim producentom wytwarzanie cydru. Wstyd, żeby takie zagłębie jabłkowe jak Polska nie miało swoich rodzimych wyśmienitych i znanych w Europie cydrów.
Dziękuję za uwagę i wytrwałość!