29 listopada 2010

"Opite" angielskie ciasto




Zeszła niedziela, to w UK tzw. stir-up Sunday - dzień poświęcony przygotowywaniu tradycyjnego świątecznego puddingu. Nie zdecydowałam się jednak go przygotować, jako, że byłam jeszcze w Polsce, a także w związku z tym, że z jakiegoś powodu przygotowanie puddingu wydaje mi się bardziej skomplikowane niż przygotowanie tradycyjnego świątecznego ciasta owocowego. Za to obiecałam sobie, że za ciasto się zabiorę. I pokazuję Wam dziś przepis, na wypadek gdybyście chcieli je przygotować. Najpóźniej bowiem powinno się to zrobić 3 tygodnie przed świętami.

Korzystałam z przepisu Nigelli z "How to be a Domestic Goddess", ale nie trzymałam się ściśle proporcji bakalii. Oryginalny przepis tutaj, robiłam mniej więcej z proporcji na największą formę, ale upiekłam dwa ciasta - jedno okrągłe 20cm, drugie w keksówce.

Dziś pokażę Wam upieczone ciasto, które należy zawinąć w pergamin, trzymać w szczelnym pojemniku, a średnio co 2 dni dokarmiać odrobiną brandy. Dzięki temu za parę tygodni zaskoczy Was dojrzałym smakiem i wilgotnym środkiem.

Tradycyjnie takie ciasta pokrywa się cienką warstwą dżemu (najczęściej morelowego), rozwałkowanego marcepanu i masy cukrowej. Dekoracja zależy tylko od Waszej wyobraźni (tutaj znajdziecie zdjęcia różnych dekoracji). Muszę przyznać, że masa cukrowa nie należy do moich ulubionych, więc nie wiem, czy będą nią pokrywać moje ciasto. Być może jedno z nich, jeśli będę chciała je komuś podarować. Ciasto samo w sobie jednak stanowi świetny deser, bardzo dobrze pasuje do neutralnych serów. Ja uwielbiam kawałek takiego ciasta z Real Wensleydale.




Angielskie ciasto bakaliowe (świąteczne)

500g rodzynek
600g sułtanek
250g mieszanej kandyzowanej skórki z cytrusów
200g kandyzowanych czereśni lub wiśni
250g suszonej żurawiny
5-6 kostek kandyzowanego imbiru (wielkości kostki cukru), pokrojonego w słupki
200ml brandy (lub sherry)
300g masła
250g brązowego cukru
skórka otarta z jednej pomarańczy
skórka otarta z jednej cytryny
6 dużych jajek
3 łyżki marmolady pomarańczowej (użyłam marmolady z dodatkiem imbiru)
500g mąki pszennej
1 1/2 łyżeczki mieszanki mixed spice (podobna do piernikowej)
1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego
1/4 łyżeczki soli
więcej brandy do dokarmiania ciasta

Wszystkie bakalie wymieszałam w dużej misce i zalałam brandy. Odstawiłam na noc.

Następnego dnia rozgrzałam piekarnik do 150 stopni C. Blaszki wyłożyłam papierem do pieczenia.

Masło ubiłam z cukrem, aż było puszyste, następnie dodałam otartą skórkę z cytryny i pomarańczy. Miksująca cały czas dodawałam po 1 jajku. Gdy masa była jednolita dodałam marmoladę, ekstrakt migdałowy i wymieszałam.

Wszystkie suche składniki przesiałam.

Do miski z mokrymi składnikami dodawałam na zmianę po trochu owoców i suchych składników i delikatnie miksowałam. Masę przełożyłam do foremek i piekłam przez 2 godziny.

Gorące ciasto nakłułam drewnianym patyczkiem i nasączyłam brandy. Od razu przykryłam folią aluminiową, aby para nasączyła dodatkowo ciasto. Gdy zupełnie ostygło, dokładnie owinęłam je w pergamin, zabezpieczyłam go gumkami recepturkami i umieściłam w szczelnym pudełku. Co dwa dni odwijam ciasto i nasączam brandy, po czym znowu je zawijam i odkładam do pudełka.

EDIT: po konsultacji ze znajomą i Ptasią, ciasto będę nasączać tak co 5 dni.

Z związku z tym, że ciasto delikatnie pachnie korzennymi przyprawami (no, przynajmniej zanim mocno będzie opite brandy) podczepiam je pod akcję Ptasi - Korzenny Tydzień.

28 listopada 2010

Zima w Dales



Przyszła w zeszłą środę. Z dzisiejszego spaceru wróciliśmy w porę przed kolejnymi opadami śniegu. Zapraszam Was w okolice jeziora Semerwater oraz wodospadów Aysgarth.

(kliknij w zdjęcia, aby je powiększyć)
















25 listopada 2010

Najlepsza wodzionka na świecie!



I zimą nie zmarzniecie. Wybaczcie te rymy, ale akurat gdy wzięła mnie ochota na tę zupę i jechałam do domu ze świeżo zakupioną oliwą zaczęła się pierwsza tej jesieni zamieć śnieżna. I wtedy pomyślałam, że ta rozgrzewająca i prosta w przygotowaniu zupa jest strzałem w dziesiątkę. Po takiej ilości czosnku, chilli i świeżej natki pietruszki żadne przeziębienie nie powinno nam być straszne.

Podejrzewam, że w większości zakątków całego świata ludzie mają swoje sposoby na wykorzystanie czerstwego pieczywa. Muszę przyznać, że za typową śląską wodzionką nie przepadam, chyba, że jest w wersji lux - na chudym rosole, z grzaneczkami usmażonymi na maśle. Stąd pomysł na zrobienie włoskiej wersji tej zupy przyjęłam z wielkim entuzjazmem. Przepis w Galerii Potraw podała w zeszłym roku Jo.hanna (zajrzyjcie do niego, bo mój jest ciut inny) i od tamtego czasu ta zupa regularnie gości na naszym stole, szczególnie jesienią i zimą. Choć letnia też jest ciekawa, (jeśli ktoś uznaje inne zupy niż gorące) i równie dobrze smakuje gdy temperatury są ciut wyższe.

Jeszcze tylko na koniec dodam, że używałam do niej trzech różnych gatunków sera, uzyskując za każdym inny posmak, co jest niewątpliwym atutem tej zupy. Nie nudzi mi się ona, gdy gama smaków zróżnicowana jest dzięki parmezanowi, pecorino czy grana padano. Możecie również bawić się proporcjami chleba i bulionu - w zależności jak gęstą chcecie zupę. U mnie na zdjęciu dość gęsta, bo obiad miał być jednodaniowy.


Pancotto - włoska zupa z chleba


2-3 porcje


kawałek czerstwej bagietki (generalnie ma być pieczywo dobrej jakości, które się nie zamieni w papkę podczas gotowania, ja miałam bagietkę na zakwasie) - tak na ok. 6-8 kromeczek o grubości 1cm
szczodry chlust oliwy dobrej jakości (ma być tyle, aby chleb nią namókł)
4 duże ząbki czosnku, obrane
duża garść natki pietruszki
1 czerwona chilli
ok. 1l bulionu warzywnego
2-3 łyżki startego parmezanu, grana padano lub pecorino do posypania

Bagietkę potraktowałam malakserem, do uzyskania sporych okruchów.

Czosnek, papryczkę oraz większość pietruszki drobno posiekałam.

W rondlu rozgrzałam oliwę i wrzuciłam do niej okruchy chleba, smażyłam kilka minut i dodałam czosnek wraz z pietruszką i chilli. Smażyłam jeszcze przez ok. 2 minuty (okruchy powinny być złociste i chrupiące) i zalałam gorącym bulionem. Gotowałam na małym ogniu przez ok. 5 minut.

Rozlałam do miseczek, posypałam resztą pietruszki i serem.

P.S. Dziękuję bardzo za cierpliwość i mam nadzieję, że po tej krótkiej przerwie spowodowanej moją wizytą w rodzinnym domu wrócę do bardziej regularnych wpisów.

11 listopada 2010

Pozazdrościłam...




Hugh Fearnley-Whittingstall ma świetną kuchnię z wielkim kominkiem i kultowym piecem AGA. I oczywiście z ogromnym drewnianym stołem. Choć sama mam duży drewniany stół, to tego kominka w kuchni mu trochę zazdroszczę. Tak samo jak troszkę zazdroszczę mu tego sielskiego stylu życia na wsi, dość typowego dla tzw. upper class w mojej okolicy. Wracając do rzeczywistości ani nie mam własnego domu na wsi, ani szklarni, sadu czy ogórka warzywnego. Nie łowię też sama ryb. Chodzę na osiem godzin dziennie do pracy. Ale po pracy mogę sobie z tej budującej jednak zazdrości chociaż ugotować podobnie do Hugh.

U niego powiem pierwszy raz zobaczyłam crumble... warzywne, które od tamtego czasu nie dawało mi spokoju. Pomyślałam, że zrobię je trochę po swojemu, na pewno z dynią. Potem zobaczyłam crumble z dyni i chorizo, które upiekła Miss_Coco. Zakasałam więc rękawy i zrobiłam crumble, które szalenie mi smakowało i ponieważ pieczone warzywa mają naturalną słodycz, balansowało ono na krawędzi crumble wytrawnego i słodkiego. Bardzo ciekawe!


Crumble z dyni, rzepy i marchewki


2 porcje


pół średniej dyni piżmowej, obranej, wypestkowanej i pokrojonej na kawałki wielkości kęsa
1 średnia rzepa, obrana i pokrojona na kawałki wielkości kęsa
1 duża marchewka, obrana i pokrojona na ok. 2-3 cm słupki
1 średnia cebula, obrana i pokrojona na półplasterki
1 ząbek czosnku, obrani drobno posiekany
2 łyżki oliwy
pół łyżeczki miodu
pół łyżeczki musztardy pełnoziarnistej
kilka gałązek świeżego tymianku
sól (użyłam soli morskiej ze skórką cytrynową i tymiankiem)
świeżo zmielony czarny pieprz

Na posypkę

kawałek czerstwej ciabatty (wielkości małej kajzerki), pokrojonej w kostkę
50g orzechów włoskich
garść płatków owsianych
łyżka świeżo startego parmezanu

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni C.

Oliwę, czosnek, miód, listki tymianku i musztardę wymieszałam. W żaroodpornym naczyniu ułożyłam pocięte warzywa i polałam je mieszanką oliwy i reszty składników. Delikatnie posoliłam i zmieliłam nieco pieprzu. Wymieszałam dokładnie. Przykryłam kawałkiem folii aluminiowej i wstawiłam do piekarnika na 20 minut.

Chleb oraz orzechy zmieliłam na grube okruchy w robocie kuchennym. Wymieszałam z parmezanem i płatkami owsianymi.

Warzywa odkryłam i zwiększyłam temperaturę do 200 stopni. Piekłam przez 8-10 minut, a następnie posypałam kruszonką i piekłam, aż się zarumieniła.

Crumble samo w sobie stanowi świetny samodzielny posiłek, ale następnym razem sprobuję je podać do pieczonej jagnięciny.

8 listopada 2010

Nieco ponad pół godziny




Wpis ten dedykuję wszystkim, którzy twierdzą, że kupują gotowe dania, bo nie mają czasu na gotowanie domowego jedzenia po pracy. Nie twierdzę tym samym, że zabraniam komukolwiek jedzenia dań z mikrofalówki czy na wynos. Po prostu nie zgadzam się z argumentem, że przygotowanie smacznego domowego obiadu zabiera dużo czasu, dlatego lepiej sięgać po gotowce.

Sekret takiego gotowania? Składniki, które nie wymagają długiej obróbki (ryba jest idealna) i zmiana sposobu myślenia. Myślenie 2 minuty w przód podczas gdy robi się coś innego, robienie 3 rzeczy na raz. Co szkodzi rozgrzać już patelnię, gdy kroi się składniki? A nie zacząć ją rozgrzewać, gdy wszystko już pokrojone. Co szkodzi piec dwa składniki w jednym piekarniku w tym samym czasie? Wielozadaniowość to podstawa w przygotowaniu szybkich posiłków. Tak to się robi m.in. w restauracjach.

I wiecie co jeszcze? Ja to jestem mały pikuś. Właśnie obejrzałam odcinek z nowej serii Jamiego Olivera, w którym przygotował trzydaniowy posiłek w 30 minut.


Łosoś pieczony z harissą z frytkami z piekarnika

2 porcje

2 steki łososia, filety bez skóry
2 płaskie łyżeczki harissy
3 duże ziemniaki
3 łyżki oliwy
garść solonych kaparów
2 garści świeżego szpinaku drobnolistnego
ząbek czosnku
2 plastry cytryny
sól
gałązkę małych pomidorków


Z zegarkiem w ręku... Jedziemy!

Wpadłam do domu w piątkowy wieczór. Była 17.45. Zrzuciłam buty i płaszcz, od razu włączyłam piekarnik i ustawiłam temperaturę na 220 stopni. Włączyłam czajnik z wodą, a do rondla dodałam zimnej wody, dosłownie na 1 cm i postawiłam go na gaz.

Z siatki z zakupami wyciągnęłam łososia, ziemniaki, gałązkę małych pomidorków i torbę świeżego szpinaku. Z lodówki słoiczek z harissą i drugi z solonymi kaparami. Ziemniaki szybko obrałam i pokroiłam każdy na 6-8 dużych frytek, woda w czajniku się zagotowała. Dodałam ją do rondla, w którym wrzała mała ilość wody, dodałam do niego nieco soli i wrzuciłam frytki. Ustawiłam timer na 8 minut.

Garść kaparów wrzuciłam do sita i postawiłam je w zlewie pod strumieniem zimnej wody. Z szafki wyciągnęłam 2 blaszki do pieczenia i obie wyłożyłam papierem do pieczenia. Zakręciłam wodę, pozostawiam kapary do odcieknięcia. Na gaz postawiłam patelnię.

Na jednej blaszce położyłam 2 kawałki ryby i każdy posmarowałam płaską łyżeczką harissy. Piekarnik nagrzał się już. Łosoś nie potrzebuje więcej niż 15-17 minut w tak gorącym piekarniku. Wstawiałam go na dolną półkę. Timer zaczął wyć, więc na tym samym sicie, na którym są kapary odcedziłam ziemniaki. Znowu ustawiłam timer, tym razem na 15 minut.

Wyłożyłam ziemniaki z kaparami na drugą blaszkę, skropiłam 2 łyżkami oliwy, dorzuciłam 2 plastry cytryny, delikatnie posoliłam (pamiętając, że kapary są dość słone) i wstawiłam do piekarnika, na 10 minut na górną półkę, aby na ostatnie 3 minuty włączyć grill. Na te ostatnie 5 minut pod gorący grill dałam także pomidorki, na tę samą blaszkę co frytki.

Patelnia na gazie była już gorąca, więc dodałam do niej łyżkę oliwy i nieobrany przepołowiony ząbek czosnku. Smażyłam go minutę, aby oliwa przeszła jego smakiem i aromatem. Następnie usunęłam go z patelni i wyrzuciłam. Dodałam dwie duże garści szpinaku i szczyptę soli i trzymałam na małym ogniu, aż lekko zwiądł, mieszając ze dwa razy. Przykryłam i odstawiłam z gazu.

Dwa talerze dałam do mikrofalówki na jedna minutę. Timer zaczął wyć - ryba gotowa, więc ja wyciągnęłam. Frytki też już były zarumienione, wyłączyłam więc piekarnik.

Na każdym talerzu rozłożyłam po połowie szpinaku, na górę położyłam po kawałku ryby. Dodałam frytki i upieczone pomidorki. Luby rozlał po lampce wina, zapalił świece, cyknęłam kilka zdjęc obiadu, usiedliśmy do stołu. Była ok. 18.20. I wiecie co? Nie powstydziłabym się podać tego przyjaciołom na kolacje, bo było niezwykle smaczne i ładnie wyglądało. Czego chcieć więcej (no, może poza deserem)?

P.S. Wlasnie sie zorientowalam, ze stuknal setny post!

4 listopada 2010

Paweł i Gaweł...

...w jednym stali domu. Tak, to o nas, ale nie będzie o kłótniach, ani robieniu sobie na złość. Czy będzie o sztuce kompromisów? Nie do końca. O sztuce zaspokojenia dwóch czasami różniących się od siebie apetytów i zapotrzebowania na jedzenie - o tym dziś będzie.

Opanowałam wszakże sztukę przygotowania dwóch posiłków, bez dodatkowego czasu w kuchni i małym nakładem energii. Ja nie należę do osób szczególnie mięsożernych i mięso 3 razy w tygodniu, to dla mnie często górna granica. Trudno, żebym wymagała takiej samej diety od lubego, który kawałem chłopa jest i nie siedzi cały dzień za biurkiem nad papierami, a ciężko pracuje fizycznie. Z dużym szacunkiem odnosi się do dań wege i zjada je ze smakiem, ale dla niego to są góra dwa obiady w tygodniu, kiedy dla mnie to właśnie mięso mogłoby gościć na talerzu tak rzadko.

Stąd wyjątkową sympatią obdarzam przepisy, które łatwo z wege zmienić na mięsne, lub odwrotnie. Dzięki nim gotuję dwa obiady w krótkim czasie. I wilk syty i owca cała.

Dziś przykład takiego posiłku, a przepis od Kikkery (dziękuję!), który dwa lata siedział w moich ulubionych zakładkach i doczekał się wreszcie realizacji. W nieco zmienionej wersji i dzięki uprzejmości lokalnych delikatesów, które wreszcie zdecydowały się sprowadzać solone kapary. Warto było mieć tyle czasu ten przepis w ulubionych, bo okazał się być rewelacyjny i wchodzi do naszego repertuaru w sezonie dyniowym.




Razowe penne z pieczoną dynią i kaparami (oraz wersja z boczkiem)


2 porcje

200g penne z pełnego przemiału
mała dynia piżmowa, obrana i pokrojona na ok. 2 cm kostkę
2 łyżki oliwy
2 łyżki solonych kaparów
1 łyżka masła
1 ząbek czosnku, obrany i drobno posiekany
garść świeżej pietruszki, posiekanej
nieco startego Grana Padano
3 plastry bekonu pokrojone w paski (lub chudego surowego boczku, może być pokrojony w kostkę)
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni C. Nastawiłam spory garnek z wodą na makaron.

Kapary bardzo dokładnie wypłukałam na sicie, aby pozbyć się soli.

W patelni, która nadaje się do zapieczenia w piekarniku rozgrzałam oliwę i przesmażyłam na niej dynię. Po kilku minutach włożyłam ją do piekarnika. Piekłam przez ok. 10 minut, na ostatnie 2 minuty dodając masło, czosnek i kapary.

Makaron ugotowałam al dente w lekko posolonej wodzie, a na suchej patelni usmażyłam na rumiano bekon.

Makaron odcedziłam i wymieszałam z upieczoną dynią i kaparami. Do jednej porcji dodałam bekon. Rozłożyłam do miseczek, posypałam natką pietruszki i Grana Padano startym na dużych oczkach.

Zainteresowani innym przepisem na wege i mięsny makaron za jednym zamachem? Zapraszam tutaj.

1 listopada 2010

Ciasteczka z przypadku




Trochę przez przypadek, trochę z lenistwa wyszły mi ostatnio całkiem dobre ciastka. A to dlatego, że miałam się zabrać za zrobienie ciasteczek maślanych (shortbread) z guzikami ciemnej czekolady, które ostatnio trzaskałam co weekend, ale okazało się, że mam ich za mało na ilość ciasta, na które już miałam w misce odmierzone ingrediencje. Do sklepu mam daleko, nie ma mowy o wyprawie po jeden brakujący składnik. Przekopałam szafkę i znalazłam napoczęte opakowanie suszonej żurawiny. Zaryzykowałam i oto na stole pojawiły się nasze najnowsze ulubione kruche ciasteczka. Zastąpiły (myślę, że na długo, na pewno na jesień i zimę, bo żurawina bardzo kojarzy mi się z tym czasem w roku) lawendowy shortbread. Lubimy je szalenie, bo słodycz ciasta jest zrównoważona gorzką czekoladą i kwaśną żurawiną. Mam nadzieję, że i Wam przypadną do gustu.


Ciasteczka maślane z ciemną czekoladą i żurawiną

375g mąki pszennej
250g masła niesolonego, pokrojonego w małą kostkę
125g cukru drobnego
garść małych guzików z ciemnej czekolady
garść suszonej żurawiny

Mąkę przesiałam i wymieszałam z cukrem. Dodałam masło i szybko zagniotłam ciasto. Pod koniec zagniatania dodałam guziki czekoladowe oraz żurawinę.

Uformowałam długi wałek i zawinęłam go w folię spożywczą. Włożyłam do lodówki.

Piekarnik nagrzałam do 140 stopni. Blaszkę do pieczenia wyłożyłam papierem. Wałek ciasta pokroiłam na ok. 7mm plasterki i ułożyłam je, niezbyt ciasno na blaszce. (piekłam je w dwóch porcjach, bo wychodzi ich sporo)

Piekłam przez 15 minut i delikatnie szpatułką przenosiłam na kratkę. Ciastka po upieczeniu są dość miękkie i łamliwe, trzeba uważać przy przenoszeniu ich na kratkę. Po ostygnięciu twardnieją lekko i nie kruszą się. Można przechowywać je do tygodnia, najlepiej w szczelnym pojemniku.