Potykam się o puste pudła. Raz po raz wpada w nie z hukiem Marlon, przypominając mi subtelnie, że może powinnam je już czym zapełnić, a może wręcz przeciwnie: "nie zabieraj ich, mam przecież z nimi przednią zabawę".
Sześć lat poza domem rodzinnym. Prawie dwa tysiące kilometrów od domu, kilkaset godzin spędzonych na Skype, obok rzeczy spakowanych przed wyjazdem przez ukochaną Mamę licznie zgromadzone inne. Kupione na szybko w supermarkecie, podarowane przez byłego pracodawcę, który miał zdekompletowany zestaw w pubie, znalezione na wyprzedażach bagażnikowych (carboot sales) czy angielskich charity shops (czyli sklepach typu second hand, które działają na rzecz jakiejś organizacji charytatywnej). Dla kogoś śmieć, oddany za darmo lub półdarmo, dla mnie skarb. Szklanka nie do kompletu, ale zmieszczę w niej pół dużej butelki wody mineralnej, ceramiczna miseczka, w której najpiękniej prezentuje się hummus. Kubek, który lata temu zostawiła najlepsza na świecie Siostra, wyprowadzając się ze wspólnie wynajmowanego domu. Nowy dom to okazja do uporządkowania - myśli i rzeczy. O ile staram się oczyścić umysł i wejść do nowego domu bez niepotrzebnych wspomnień i obciążeń, to nie potrafię pozbyć się przedmiotów.
Dziurawa ściereczka z kurami. Co z tego, że dziurawa, nie wyrzucę, bo dostałam od Mamy. Odręcznie napisane kartki, krótkie notatki, podziękowania za przysługę, lub po prostu wyznanie uczucia. Tak mało osób dziś wysyła tradycyjną pocztę. Spalić w kominku? Nie ma mowy. Fetyszyzuję książki? Może. Najlepszy czytnik nowej generacji nie zastąpi zapachu papieru i farby drukarskiej. Najnowsza kupiona przez Lubego, który zanim mi ją podarował na święta, w tajemnicy przede mną przeglądał zdjęcia potraw, wspominając najlepszą kolację w naszym życiu. Zdmuchuję więc z nich kurz jak na filmach i pakuję. Talerze owijam skrzętnie w zgromadzone do tego celu olbrzymie niedzielne wydania "Times", wkładam do pudeł. Przez najbliższe tygodnie wystarczą nam dwa talerze, dwa garnki, dwa kubki. Resztę musimy spakować.
Powoli oczyszczam też szafki z produktów, które może trochę tam za długo zalegały. Przyzwyczajam się do komponowania potraw z tego, co akurat mi zostało w domu, bo od końca lutego wyskoczenie do miasteczka na zakupy będzie zajmować jeszcze więcej czasu. Uczę się więc jeszcze większej dyscypliny. O! Pół paczki ciecierzycy. Będzie pyszne curry. Za mało warzyw? Nie szkodzi. W lodówce są suszone pomidory. Zaskakująco pyszne, nowe połączenie.
Curry z ciecierzycy, szpinaku i suszonych pomidorów
4 porcje
2 łyżki oleju słonecznikowego lub klarowanego masła (ghee)
1 średnia cebula, obrana i pokrojona w kostkę
4 ząbki czosnku, obrane i drobno posiekane
1 czerwona chilli, wypestkowana i drobno posiekana
ok. 2.5 cm kawałek imbiru, obrany i drobno posiekany
¼ łyżeczki kurkumy
ok. 3 szklanki ciecierzycy, ugotowanej
400ml puszka mleka kokosowego
ok. 300g świeżego szpinaku, całe liście (użyłam drobnolistnego, większe liście należy poszarpać)
ok. 8 połówek suszonych pomidorów z oleju, pokrojonych na paseczki
sól
W dużym garnku rozgrzałam olej i dodałam cebulę. Smażyłam przez parę minut, aż zmiękła. Dodałam czosnek, imbir i chilli, smażyłam jeszcze chwilę, po czym dodałam kurkumę. Zamieszałam dokładnie, aby przyprawa pokryła cebulę, dorzuciłam ciecierzycę, dolałam mleka kokosowego i zamieszałam. Przykryłam i dusiłam przez kilka minut. Następnie partiami dodawałam szpinak - czekałam z dodaniem kolejnej partii, aż poprzednia nieco zwiędnie (uwaga: 300 gramowa paczka wygląda na szaloną ilość szpinaku, ale w potrawie traci on bardzo dużo na objętości, więc proszę, nie przejmujcie się tym, możecie nawet dać więcej). Jak już dodałam ostatnią partię szpinaku, to dorzuciłam pomidory, doprawiłam solą, zamieszałam, zagotowałam i wyłączyłam ogień.
Serwowałam z chlebem naan, tradycyjnym dla Peszawaru (Pakistan) - z rodzynkami i kokosem. Danie nadaje się do odgrzewania, ale szpinak traci mocno na urodzie. Na smaku za to wcale!