30 czerwca 2010

Skazane na sukces



Jakiś czas temu nie byłam entuzjastycznie nastawiona do owoców morza. Dziś wiem, że skutecznie odstraszał mnie brak dostępu do świeżych produktów. Od kiedy mam w zasięgu ręki targ ze stoiskiem rybnym, na którym mogę przebierać w świeżych darach morza stałam się ich miłośniczką.

Tym, którzy dopiero zaczynają przygodę z owocami morza polecam sięgnięcie po przegrzebki, zwane muszlami św. Jakuba. Są stosunkowo łatwe w przygotowaniu, mają zwartą, "mięsną" konsystencję, delikatny smak i zapach. I nie odstraszają "robaczkowatą" aparycją. Jedyne, czego należy się wytrzegać to ich zbyt długa obróbka termiczna, bo stają się wtedy gumowate. Uważam, że jest to produkt skazany na sukces - łatwy w przygotowaniu i niezwykle smaczny, jeśli tylko pamięta się o tej zasadzie krótkiego ich smażenia, czy zapiekania.

Dziś mój ulubiony letni przepis na przegrzebki wg Gordona Ramsay'a z "Healthy Appetite".


Tymiankowe przegrzebki z groszkiem i bobem


1 porcja

6 przegrzebków (moim zdaniem najlepsze są królewskie, akurat miałam bez korala, jeśli są z koralem, to raczej go nie usuwam)
garść groszku, najlepiej świeżego
garść bobu
kilka gałązek świeżego tymianku
kilka listków świeżej mięty
2 łyżki oliwy + odrobina do skropienia
2 łyżki masła
2 łyżki wody
szczypta grubej soli (użyłam morskiej w płatkach)

Bób gotowałam ok. 5 minut, po czym odcedziłam i przełożyłam od razu do lodowatej wody (użyłam miski z wodą i lodem), to samo zrobiłam z groszkiem, tyle że gotowałam go nieco krócej, ok. 3 minut. Warzywa zachowują dzięki temu ładny kolor. Po całkowitym ostygnięciu, odcedziłam je, a bób obrałam.

Bób obrałam, zostawiłam z groszkiem na boku. Zajęłam się ziołami - listki tymianku posiekałam razem z solą i posypałam tą mieszanką przegrzebki, zachowując nieco na później. Miętę posiekłam niezbyt drobno.

Rozgrzałam patelnię, po czym wlałam na nią oliwę. Przegrzebki smażyłam na oliwie 1,5 minuty z jednej strony i minutę z drugiej, po czym przełożyłam na ciepły talerz. Na patelnię wrzuciłam masło, bób i groszek, wlałam 2 łyżki wody. Podgrzewałam ok. minuty, wrzucając pod koniec miętę.

Ułożyłam na talerzu, na wierzch położyłam przegrzebki, skropiłam delikatnie oliwią i posypałam resztą soli z tymiankiem.

P.S. Dziesiąte zdjęcie, czyli zabawa, w której nie do końca wiadomo o co chodzi, poza tym, żeby pokazać, uwaga: dziesiąte zdjęcie z Waszego komputera. U mnie padło na Alhambrę, którą zwiedziliśmy w ubiegłym roku, a konkretnie fragment fontanny. Za zaproszenie dziękuję Magdzie z Tasty Colours, a w dalszą zabawę wciągam Anię z Backwards in High Heels i Mayę z Włoszczyzny.

26 czerwca 2010

Najdroższa tarta, póki co.




Tak, tak. To najdroższa tarta jaką upiekłam w moim dotychczasowej przygodzie z kuchnią. Nie zobaczycie tu trufli, czy prawdziwego kawioru, a nasz poczciwy szczaw. Jak do tego doszło? Przez moją popędliwość i nagły atak nieodpartej chęci na świeży szczaw.

Zacznę od początku. Bardzo lubię szczaw i rzadko mam dostęp do tego w słoiku, a jak już go zdobędę, to wiadome jest, że skończy on w zupie z jajkiem na twardo, którą nota bene uwielbiamy i zawsze wyjątkowo celebrujemy jej spożywanie. W piątki w miasteczku, w którym pracuję odbywa się targ, na którym są m.in. dwa świetnie zaopatrzone stoiska warzywno - owocowe. Nie byłam szczególnie zaskoczona, gdy rozglądając się za szczawiem wcale go nie znalazłam, ale niezrażona podeszłam do szefa warzywnego biznesu i zapytałam, czy miewa szczaw. Okazało się, że nie ma go w bieżącej sprzedaży, bo to niepopularne zielsko, ale chętnie zamówi. Uszczęśliwiona, że za tydzień wprowadzę w życie mój szczawiowy plan, zamówiłam 600g torbę szczawiu.

W następny piątek z uśmiechem na ustach zgłosiłam się do warzywnego szefa, a on odwzajemniając uśmiech podał mi torbę szczawiu i powiedział: six fifty, love! (sześć pięćdziesiąt, kochaniutka!). Naprawdę nie wiem, jak zmienił się wyraz mojej twarzy, ale bardzo starałam się zachować zimną krew. Abyście ogarnęli grozę tej sytuacji, dla porównania podam cenę naprawdę dobrej wołowiny na gulasz u rzeźnika: ₤6.50/kg!

Jak już się otrząsnęłam z szoku, to sprawdziłam na opakowaniu, czy ten szczaw własnoręcznie hodowała królowa angielska, na co wskazywałaby jego cena. Odpowiedź była jakże banalna - szczaw sprowadzony był z Izraela i pakowany w Yorkshire. Tydzień później nie omieszkałam wrócić do szefunia i spytać, czy może mi sprowadzić angielski szczaw, za który nie zapłacę fortuny, a on, że sezon na angielski zaczyna się za tydzień, czy dwa...

O dziwo tarta, na którą ledwo starczyło tego najdroższego na świecie szczawiu nie stanęła mi w gardle. Przepis inspirowany magazynem "Kuchnia", a którego w ogóle nie sprawdzili (wstyd!), co zdemaskowała Nobull w Galerii Potraw. Dla fanów szczawiu absolutnie obowiązkowa pozycja.



Tarta szczawiowa z kozim serem i szynką parmeńską


Użyłam prostokątnej formy z luźnym dnem, o wymiarach 35x13x2.5cm

350g gotowego ciasta francuskiego (użyłam już rozwałkowanego)
600g szczawiu
ok. 30g masła
2 ząbki czosnku
2 szalotki
100g koziego sera (użyłam tego rodzaju sera)
4 plasterki szynki parmeńskiej lub innej suszonej włoskiej szynki
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Piekarnik nagrzałam do 200 stopni C.

Formę wyłożyłam ciastem francuskim, przykryłam kawałkiem papieru do pieczenia, odciążyłam kulkami ceramicznymi i podpiekłam ok. 15 minut. To tzw. pieczenie na ślepo (blind baking), dzięki któremu udaje się uniknąć niedopieczonego ciasta pod farszem.

Szczaw umyłam, osuszyłam i posiekałam drobno.

Na maśle przesmażyłam posiekane szalotki, jak już były zeszklone dodałam posiekany czosnek i szczaw. Podsmażyłam 3 minuty, doprawiłam solą i pieprzem i odstawiłam na bok. Okazało się, że szczaw puścił sporo soku, a jako że nie chciałam go już dłużej maltretować na ogniu i odparowywać nadmiaru płynu, to przełożyłam masę na gęste sito na kilka minut.

Wyciągnęłam podpieczone ciasto i zmniejszyłam temperaturę do 175 stopni C. Zabezpieczyłam jego brzegi folią aluminiową, bo lubią w trakcie pieczenia zbrązowieć i wysuszyć się. Na ciasto przełożyłam szczaw, powtykałam do masy pokruszony kozi ser. Piekłam do momentu ścięcia i zarumienienia się masy.

Po wyciągnięciu z piekarnika ułożyłam na górze porwane plasterki szynki i podawałam od razu. Myślę, że dla wege bardzo pasowałoby jajko w koszulce i tak też zrobię następnym razem, tyle, że w indywidualnych małych foremkach.

24 czerwca 2010

Pięć lub mniej składników #2




Poprzednie posty z serii:
#1 Zasady serii i wieprzowina w sosie karmelowym



Dawno nie było ryby, więc dziś przepis inspirowany podobnym z jakiego starego wydania magazynu "Good Food". Z dobrą rybą jest tak, że nie potrzebuje masy dodatków, więc czuję, że w tej serii jeszcze się pojawi nie raz.


Łosoś pieczony z koprem włoskim i oliwkami


2 porcje

2 kawałki łososia (użyłam filetów, steków)
bulwa kopru włoskiego (fenkułu)
cytryna
2 garści czarnych oliwek (użyłam podsuszanych z pestką)
kilka młodych ziemniaków
sól


Rozgrzałam piekarnik do 200 stopni C.

Koper włoski pokroiłam na cienkie plasterki i ułożyłam na dnie żaroodpornego naczynia. Zachowałam natkę do posypania ryby.

Cytrynę przekroiłam na pół, jedną połówkę pokroiłam na ćwiartki, z którymi serwowałam rybę, a z reszty wycisnęłam sok, skrapiając nim koper włoski.

Na górze położyłam łososia, lekko go posoliłam i posypałam posiekaną natką kopru, dołożyłam oliwki i piekłam ok. 15 minut. Smaczne z ugotowanymi młodymi ziemniakami.

22 czerwca 2010

Strach i trwoga...



... pisze się w oczach panien, które obsesyjnie liczą kalorie i kawalerów, którzy z obawy o swój sześciopak na brzuchu nie wsuną nic oprócz rybki. Otóż to nie jest post dla Was! Kto się boi tłuszczu, albo kalorii, ten nie jest smakoszem i nie jest w stanie odnaleźć pełnej, prawdziwej radości jedzenia.

Nie namawiam tym samym na zmianę diety na taką, aby wszystko kąpało się w tłuszczu, ale jeśli chodzi o wybór wieprzowiny to gorąco polecam cięcia z kawałkami tłuszczu. Nie w tym rzecz, aby ten tłuszcz jeść (można go odkroić przed jedzeniem), ale w tym, aby w trakcie obróbki cieplnej nawilżał on mięso, był nośnikiem smaku - bez niego łatwo, szczególnie w przypadku wieprzowiny uzyskać suchy wiór. A tego smakosze nie chcą.

Dziś pieczony chrupiący brzuszek świński, a po naszemu jestem prawie pewna, że to jest surowy boczek ze skórą, choć świnię rozbiera się w Wielkiej Brytanii nieco inaczej niż w Polsce. Jest to jeden z bardziej lubianych przez nas kawałków wieprzowych i mam dwa sprawdzone sposoby jego przygotowania - akurat wyrabiam w ten sposób roczną normę, bo jemy ten przysmak raczej rzadko. Dziś pokażę jeden z nich, wraz z przepisem na mus jabłkowy, z którym tradycyjnie podaje się wieprzowinę w Wielkiej Brytanii.

I jak Rafał, może być na obiad? Płyta Motorhead i coś mocniejszego do popicia też się znajdzie.





Pieczony boczek z chrupiącą, szałwiową skórą


3-4 porcje

800g boczku surowego ze skórą
2 marchewki, pokrojone na grube plasterki
por, pokrojony w krążki
2 cebule, obrane i przepołowione
4 ząbki czosnku, nieobrane
ok. 400ml cydru, najlepiej wytrawnego, lub bulionu warzywnego
łyżka suszonej szałwii
łyżka octu jabłkowego
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Rozgrzałam piekarnik do 160 stopni C. W żaroodpornym naczyniu ułożyłam wszystkie warzywa.

Boczek miałam już zwinięty w roladę, związany sznurkiem i ze skórą naciętą przez rzeźnika. Sparzyłam go gorącą wodą na sicie, jak pokazywał kiedyś James Martin, twierdząc tym samym, że dzięki temu skóra będzie bardziej chrupiąca. Osuszyłam, natarłam octem i posypałam szałwią, solą i pieprzem. Ułożyłam na warzywach, podlałam połową cydru i wstawiłam do piekarnika. Piekłam 2.5 godziny, dolewając resztę cydru w połowie pieczenia.

Po upieczeniu wyciągnęłam z piekarnika, przykryłam folią aluminiową i zostawiłam na 10 minut, aby mięso odpoczęło. Ściągnęłam sznurek i pokroiłam na plastry. Jedliśmy z duszoną kapustą, młodymi ziemniakami i musem jabłkowym.


Mus jabłkowy


4-6 porcji

2 duże kwaśne jabłka (użyłam Granny Smith), obrane, wypestkowane i pokrojone w kostkę
2 łyżeczki brązowego cukru
2 łyżki wody
sok z całej cytryny
szczypta cynamonu
łyżka miodu

Wszystkie składniki umieściłam w rondelku i dusiłam, co chwilę rozgniatając jabłka drewnianą łyżką do uzyskania jednolitego musu. Pyszny z wieprzowiną, wieprzowymi kiełbaskami i kaszanką.

19 czerwca 2010

Cie..Cie...Ciecierzyca i ciepło.



Temperatury w czerwcu, jak na Północne Yorkshire póki co nas rozpieszczają. Na patio w dużej glinianej donicy rozrastają się zioła, kwitnie lawenda, a ja siedząc na słońcu zamykam oczy i wspominam nasz zeszłoroczny urlop w Andaluzji. I choć brakuje tej ciepłej bryzy znad morza, to chociaż przy prostym pysznym jedzeniu i hiszpańskim winie możemy powspominać śródziemnomorskie klimaty.

Na tę okazję powstał pyszny, ekspresowy hummus. Ekspresowy, ponieważ zamiast gotować suchą ciecierzycę, używam puszkowej. Zrobienie tego hummusu zajmuje trzy minuty. Zagryzaliśmy go chlebkami z czarnuszką (ang. nigella seeds) nomen omen - według przepisu Nigelli Lawson z "How to be a domestic goddess", a także oliwkami nadziewanymi suszonymi pomidorami. Na stole królowała nasza ulubiona Rioja.





Hummus


400g puszka ciecierzycy
łyżka pasty sezamowej tahini (użyłam ciemnej, z prażonego sezamu)
sok z całej cytryny
ząbek czosnku (opcjonalnie)
oliwa
sól
sproszkowana chilli (opcjonalnie)

Ciecierzycę odsączyłam i wraz z obranym czosnkiem, tahini, solą umieściłam w robocie kuchennym. Zmieliłam dodając po trochu oliwy, do uzyskania gładkiej masy. Nie powinna być za sucha. Jeśli chcecie zrobić wersję dietetyczną, to zamiast samej oliwy można dodać wodę z odsączenia ciecierzycy, ale moim zdaniem smak pysznego prawdziwego hummusu zależy w dużym stopniu właśnie od dobrej oliwy.

Hummus przełożyłam do miseczki, zrobiłam łyżką wgłębienie, do którego wlałam oliwę. Posypałam chilli. Można także przybrać świeżymi ziołami.




Chlebki z czarnuszką


Na ciasto:

500g białej mąki chlebowej
7g saszetka suchych drożdży
2 łyżeczki soli
2 łyżki jogurtu naturalnego
2 łyżki oliwy
ok. 300ml ciepłej wody

Do posmarowania:

1 jajko (można pominąć)
1 łyżeczka wody
1 łyżeczka jogurtu naturalnego
czarnuszka do posypania

Ciasto wyrobiła mi maszyna do chleba, ale jeśli wyrabiacie ręcznie, to trzeba suche składniki umieścić w misce, zrobić w nich dołek i wlać wymieszane razem mokre składniki. Wymieszać dokładnie, aż wszystko się połączy, przełożyć na omączoną powierzchnię i wyrabiać rękoma do otrzymania elastycznego, gładkiego ciasta. Następnie włożyć do miski posmarowanej oliwą, przykryć i zostawić do wyrośnięcia, aż podwoi swoją objętość.

Wyrośnięte ciasto przełożyłam z maszyny na stolnicę, odgazowałam uderzając energicznie pięścią, wyrobiłam rękoma krótko i podzieliłam na 6 części. Każdą lekko rozwałkowałam nadając jej owalny kształt. Położyłam je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i przykryłam czystą ściereczką.

Piekarnik rozgrzałam do 220 stopni C. Wszystkie składniki glazury oprócz czarnuszki wymieszałam i po ok. 20 minutach posmarowałam nią chlebki, a następnie posypałam czarnuszką.

Piekłam ok. 8-10 minut, po tym czasie chlebki powinny być już zarumienione. Po upieczeniu od razu zawinęłam w ściereczkę, aby chleby za mocno się nie wysuszyły.

Następnego dnia też świetnie smakują odgrzane kilka minut w piekarniku pod gorącym grillem.

17 czerwca 2010

Moje tęsknoty w jednym serniku.




Są takie typowo polskie smaki, za którymi tęsknię. Być może ktoś pomyśli - przecież w Wielkiej Brytanii jest masa polskich sklepów. Owszem, tyle, że mieszkając na wsi, do najbliższego polskiego sklepu mam kawałek drogi, a i tak nie jest on bardzo dobrze zaopatrzony, nie wspominając już o manierycznej obsłudze, tak więc nie bywam tam zbyt często.

Tęsknie za twarogiem. Produkuje w domu swój własny, jest smaczny, ale inny niż ten, który znam z Polski. Zresztą zawsze zjadam go na kanapkach, czy w formie śniadaniowego serka z warzywami i ziołami. Dlatego serniki piekę głównie na serkach kremowych typu Philadephia, zwykle sięgam po ich tańsze supermarketowe odpowiedniki.

Moja druga tęsknota to jagody. Mimo, że mam kawałek lasu niedaleko ode mnie, to jagód w nim nie widziałam. Toteż pocieszam się w sezonie letnim borówkami, które choć pyszne, to przy naszych polskich jagodach wypadają dość blado. Są mniej wyraziste, inne po prostu. Trudno - na bezrybiu i rak ryba.

Z tych dwóch tęsknot upiekłam sernik borówkowy. I mimo, że nie jest to typowo polski sernik z twarogu i z leśnymi, wyrazistymi jagodami, to bardzo nam smakował. Piekę go także z malinami


Sernik z borówkami

Na okrągłą 25cm formę

200g herbatników Digestive (lub innych neutralnych)
80g masła
800g serka kremowego
200g cukru drobnego
4 jajka
2 łyżki budyniu waniliowego
sok z połowy cytryny
łyżeczka ekstraktu waniliowego
250g borówek

Formę wyłożyłam folią aluminiową, zabezpieczając dodatkowo spód, ponieważ piekę ten sernik w kąpieli wodnej.

Ciasteczka zmieliłam i dodałam do nich rozpuszczone masło. Wyłożyłam masą spód tortownicy. Włożyłam do lodówki.

Piekarnik nagrzałam do 180 stopni.

Ser zmiksowałam z cukrem, ekstraktem waniliowym i sokiem z cytryny, a następnie dodawałam po jednym jajku ciągle miksując i dodając kolejne, gdy poprzednie zostało wymieszane z masą serową.

Następnie dodałam do masy budyń waniliowy, miksowałam tylko chwilę - tak aby budyń się wymieszał z masą. Dodałam borówki i delikatnie wymieszałam szpatułką, aby nie uszkodzić owoców.

Wylałam masę na schłodzony spód, przykryłam formę kawałkiem folii aluminiowej i włożyłam do żaroodpornego naczynia. Następnie wlałam do niego gorącą wodę, do połowy wysokości formy. Piekłam godzinę, na ostatnie 10 minut ściągnęłam folię. Środek sernika lekko się trzęsie - nie należy się tym przejmować.

Studziłam najpierw w uchylonym piekarniku, a potem włożyłam na całą noc do lodówki. Serwowałam ze świeżymi borówkami i listkiem mięty.

14 czerwca 2010

Lekko, świeżo i zielono - lato tuż, tuż.




Czerwiec w mojej kuchni kulinarnie stoi głównie pod znakiem truskawek, groszku, bobu i młodych ziemniaków. Oczywiście pojawiają się także na naszych talerzach cukinie, czy fasolka szparagowa. Jest bardzo zielono i smacznie, a także nieco lżej, szczególnie, że niedawno zaskoczyły nas na wyspach upały.

Pokażę Wam sałatkę, która chodziła mi po głowie od kilku tygodni, tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją widziałam. Najpewniej w jakimś magazynie kulinarnym i nawet nie pamiętam, czy przepis był dokładnie taki. Nie wiem jakie warzywo wspomaga pamięć, ale najwyraźniej powinnam po nie sięgnąć.

Czego jestem pewna, to fakt, że jako dziecko nie lubiłam bobu i pierwszy raz pamiętam, że zasmakował mi u mojej kochanej Eli, której Mama poczęstowała mnie gotowanym bobem. Byłam wtedy nastolatką i moja sympatia do bobu z każdym rokiem wzrasta. Nie wyobrażam sobie lata bez tego warzywa.


Sałatka z młodych ziemniaków z groszkiem, bobem i miętą

2 porcje

10-12 młodych ziemniaków (użyłam odmiany jersey royal)
ok. 250ml bobu
ok. 250ml groszku (po wyłuskaniu ze strąków)
garść świeżej mięty
3 łyżki oliwy
sok z połowy cytryny
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Ziemniaki umyłam i ugotowałam w mundurkach do miękkości. Odcedziłam, ostudziłam lekko, obrałam i pokroiłam na połówki.

Bób ugotowałam, odcedziłam i obrałam. Większość mięty posiekałam, zostawiając kilka listków do dekoracji. Przygotowałam dressing - sok z cytryny wymieszałam z oliwą i pieprzem.

Wymieszałam ziemniaki z bobem, groszkiem i miętą, polałam dressingiem, delikatnie wymieszałam, na talerzach udekorowałam listkami mięty.

Ta sałatka jest smaczna, gdy jest jeszcze letnia, ale na zimno też smakuje wyśmienicie.

11 czerwca 2010

Pięć lub mniej składników #1




Bardzo łatwo ulegam pokusom. Na moje nieszczęście odwiedza nas w biurze co jakiś czas dwóch hurtowników, którzy kuszą książkami w niezwykle atrakcyjnych cenach. I już prawie kupiłabym w zeszłym tygodniu kolejną, ale na szczęście dla mojego portfela, a już na pewno dla moich półek, na których brakuje już miejsca na nowe książki (i na nowe półki też brakuje miejsca, więc nie mówcie mi, że zawsze mogę mieć nowe półki!), Magda postawiła mnie do pionu (dzięki!). Napisała mi (z wrodzonym optymizmem), że na pewno połowa przepisów jest tam beznadziejna i że sama będę w stanie wymyślić lepsze. Mowa była o książce z przepisami na dania z czterech lub mniej składników.

Wzięłam sobie jej słowa do serca, siadłam z piórem i kartką papieru i spisałam wszystkie potrawy, które znam, a których przygotowanie nie wymaga (oprócz soli, pieprzu i wody) więcej niż pięciu składników. Byłam zaskoczona ile tego było. A jeszcze wtedy nie przejrzałam książek kucharskich, wycinków z magazynów, czy magazynów jeszcze nie pociętych.

Postanowiłam tę wiedzę wykorzystać, szczególnie, że czasem na forach, czy Facebook pojawiają się jęki i stęki, że niektóre przepisy wymagają kosmicznej ilości składników. A przecież można prościej i nadal smacznie. I to chcę pokazać w nowej serii "Pięć lub mniej składników".

Kilka słów wyjaśnienia. Przepisy będą wymagały nie więcej niż pięciu składników, wyłączając wodę, sól i pieprz. Czasem na zdjęciu zobaczycie np. świeże zioła do przybrania, ale pojawią się one bardziej ze względów estetycznych, a nie wpłyną decydująco na smak potrawy - bez nich danie się też obroni.

Na pewno będę sięgać po półprodukty - bulion w proszku dobrej jakości, gotowe ciasto francuskie, pesto, czy pastę curry ze słoika. Zresztą, co tu dużo pisać - w codziennym gotowaniu też ich używam, bo w tygodniu nie zawsze mam czas na gotowanie bulionu od podstaw (nie zawsze mam zapas domowego w zamrażarce), czy ucieranie własnego pesto, czy orientalnej pasty ze wszystkich składników. Uważam, że tego rodzaju produkty, jeśli są dobrej jakości ułatwiają ogromnie życie. O cieście francuskim nie wspomnę, bo do jego wykonania jeszcze nie dojrzałam.

Po tym przydługim wstępie zapraszam na pierwszy odcinek serii. Dziś indyk w sosie karmelowym podany z ryżem. Przepis z "Quick & easy Vietnamese" Nancie McDermott, zmieniony przeze mnie. Robiłam go wielokrotnie z różnymi rodzajami mięsa - najbardziej chyba smakuje mi z wieprzowiną, ale indyk, kurczak czy nawet krewetki też świetnie się sprawdzają.


Indyk w sosie karmelowym

2 porcje

400g filetu z indyka, pokrojonego na cienkie paski
4 łyżki brązowego cukru
6 łyżek sosu rybnego (nam pla)
pół łyżeczki sproszkowanej chili
ryż do serwowania (przyjmuję ok. 80-100g nieugotowanego ryżu na osobę)
sporo zmielonego czarnego pieprzu
2 łyżki zimnej wody
2 łyżki gorącej wody

Mięso zalałam sosem rybnym, dodałam chili, łyżkę cukru, pieprz i dokładnie wymieszałam. Odstawiłam na bok.

W naczyniu z powłoką nieprzywieralną (patelnia teflonowa wystarczy) zagotowałam trzy łyżki cukru wymieszane z dwoma łyżkami zimnej wody. Sos powinien się gotować, bąbelkować, aż zmieni kolor na miodowy i będzie miał konsystencję syropu. Wtedy dolewam dwie łyżki gorącej wody, chwilę gotuję i dorzucam mięso wraz z całą marynatą i mieszam dokładnie, tak aby cale mięso pokryło się dokładnie sosem. Trzymam na dużym ogniu, aż sos zgęstnieje, a całość będzie dość lepka.

Serwuję z ugotowanym ryżem. Na zdjęciu akurat basmati, choć moim zdaniem jaśminowy pasuje lepiej, tyle, że akurat wyszedł.

8 czerwca 2010

Bezwstydny taki zawrócił mi w głowie!





Aromatyczny, wilgotny, bardzo apetyczny i tak bezpruderyjnie rozchyla swoje nogi! Zachęca do... hmmm... konsumpcji! Przyznam, że dałam się skusić i nigdy nie wróciłam do poprzedniego... sposobu pieczenia całego kurczaka.

Pomysł zaczerpnęłam od rumianego i pochłoniętego pasją Jamiego. Kurczak zrobiony według jego przepisu jest równie rumiany, a jednocześnie mięso nie jest wysuszone. Dla mnie ideał! I cały czas piszę o kurczaku.


Mój ulubiony pieczony kurczak


4 porcje

1.5kg cały kurczak
2 łyżki oliwy
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
cytryna
garść świeżego tymianku
2 liście laurowe
3 gałązki selera naciowego
2 cebule
2 marchewki
główka czosnku

Zawsze wyciągam kurczaka na co najmniej pół godziny przed pieczeniem - pozwala to mięsu osiągnąć temperaturę pokojową i ułatwia pieczenie.

Piekarnik rozgrzałam do 250 stopni C. Marchewkę dokładnie umyłam, zostawiłam nieobraną i pokroiłam na ok. 2 cm kawałki. To samo zrobiłam z selerem naciowym. Cebulę obrałam i pokroiłam na ćwiartki, a główkę czosnku podzieliłam na ząbki, pozostawiając je nieobrane. Wszystkie warzywa ułożyłam w naczyniu, w którym piekłam kurczaka.

Do dupki kurczaka włożyłam liście laurowe i większość tymianku. Cytrynę wyszorowałam, włożyłam na 10 sekund do mikrofalówki na dużą moc, nakłułam kilka razy nożem i wsadziłam do dupki kurczaka. Całego kurczaka natarłam oliwą, solą i pieprzem i położyłam na warzywach. Na górę dorzuciłam kilka gałązek tymianku.

Znam jeden ciekawy trik z pieczeniem kurczaka. Otóż najpierw należy go piec ułożonego piersiami w dół, aby wszystkie soki tam spływały i nawilżały tę najbardziej suchą jego część, a dopiero na ostatnie pół godziny odwracam go piersiami do góry.

Włożyłam kurczaka do piekarnika i natychmiast zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni C. Piekłam przez półtorej godziny, na ostatnie pół godziny przewracając kurczaka. Jeśli warzywa się nieco przypalają, dodaję kilka łyżek wody.

Po wyciągnięciu z piekarnika pozostawiam na ok. 10 minut, aby mięso odpoczęło i wszystkie soki równomiernie się w nim rozłożyły. Można go w tym czasie okryć kawałkiem folii aluminiowej.

P.S. Nie dacie rady zjeść całego zaraz po upieczeniu? Nie ma problemu. Mięso bardzo ładnie odchodzi od kości, więc przekładam je do rondelka razem z warzywami z pieczenia i wszystkimi sokami z naczynia, w którym kurczak się piekł. Odgrzewam następnego dnia na małym ogniu. A na zimno mięso idealnie pasuje do sałatki, czy kanapki.

W ten sam sposób piekę części kurczaka - nogi, uda, czy pałki. Cytrynę wtedy kroję w ćwiartki i układam obok mięsa.

5 czerwca 2010

Plotę...




...czasem bzdury, często warkocz, ostatnio chałkę, zwaną też plecionką, czy kukiełką. Chyba nie ma lepszego akompaniamentu dla domowych dżemów i konfitur. Dlatego kiedy zrobiłam ten dżem rabarbarowy, kolejnym naturalnym krokiem było upieczenie chałki.

Pierwszy raz zmierzyłam się z chałką plecioną z sześciu części, poprzednio zaplotłam tylko taką z trzech - jak tradycyjnie plecie się warkocz. Zaplatanie z sześciu części nie było tak skomplikowane, jak sobie wyobrażałam. Szybkie przeszkolenie zdobyłam dzięki temu krótkiemu filmowi. Taka chałka wygląda bardzo ciekawie, także dzięki technice nakładania sezamu, czy maku.

Przepis jest kompilacją kilku, które wypróbowałam w przeszłości. Udało mi się osiągnąć dość puszyste i lekko słodkie ciasto. Pyszna była nawet z samym masłem, ale z domowym dżemem i kubkiem kawy czy kakao potrafiła mnie zmusić do niekontrolowanego mruczenia.


Chałka
(a w zasadzie dwie)

600g mąki pszennej + ok. 100g do podsypywania
80g cukru drobnego
80g masła
300ml mleka
3 jajka
łyżeczka ekstraktu waniliowego
płaska łyżeczka soli
7g saszetka drożdży instant
sezam, mak do ozdobienia

Mleko podgrzałam z masłem, aż masło się rozpuściło i odstawiłam, aby lekko przestygło.

Dwa jajka i jedno żółtko roztrzepałam lekko w misce, zachowując jedno białko na później. Dodałam jajka do mleka z masłem i dolałam do tego ekstrakt waniliowy, a następnie umieściłam tę masę w maszynie do pieczenia chleba. Jeśli nie używacie maszyny, to wszystkie te mokre składniki wymieszajcie w dużej misce.

Do maszyny do pieczenia chleba wsypałam 600g mąki wymieszanej z cukrem i solą, a następnie dosypałam drożdże i ustawiłam program do wyrabiania ciasta ("dough"). W przypadku nieużywania maszyny należy te składniki dodać do mokrych i wyrobić najpierw drewnianą łyżką, a potem rękoma.

Podczas wyrabiania ciasta należy je obserwować - moje dość się kleiło, więc dosypywałam po trochu mąki. Ciasto ma się lekko kleić, ale być nadal dość elastyczne.

Maszyna wyrobiła ciasto i w niej ono wyrastało. Ciasto wyrobione ręcznie należy pozostawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia, aż podwoi swoją objętość.

Wyrośnięte ciasto odgazowałam, czyli walnęłam w nie pięścią, aby pozbyć się nadmiaru powietrza. Podzieliłam na pół, a każdą połowę na 6 równych części i zgodnie z instrukcją filmową zaplotłam chałkę. Powtórzyłam te czynności z drugą częścią ciasta.

Obie chałki ułożyłam na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, delikatnie spryskałam wodą, przykryłam ściereczką i pozostawiłam do wyrośnięcia na ok. pół godziny.

Piekarnik rozgrzałam do 180 stopni C. Chałki delikatnie posmarowałam białkiem i udekorowałam sezamem, nurzając palec w sezamie i przykładając do chałki na każdym sekcji, "garbie" powstałym w wyniku splotu. Wiem, że może niezbyt nieklarownie to tłumaczę, dlatego polecam obejrzenie kilkuminutowego filmu, do którego link podałam we wstępie.

Piekłam ok. pół godziny. Jeśli chałka za szybko się spieka należy ją przykryć folią aluminiową.

2 czerwca 2010

Wybrzeże Yorkshire i koszyk piknikowy, czyli dzień idealny.



Doprawdy nie pomyślałabym kilka lat temu, że przeprowadzka na wieś będzie dla mnie takim szczęściem. Tyle, że to specyficzna wieś, bo w sercu parku narodowego Yorkshire Dales National Park. O moich okolicach na pewno jeszcze napiszę, ale dziś pragnę pokazać Wam ciekawe miejsce, w które uwielbiamy jeździć, szczególnie jeśli towarzyszy nam wypakowany po brzegi koszyk piknikowy. Co może być lepszego od dobrego jedzenia i wina w doborowym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody?

Tym razem na piknik wybraliśmy się do zatoki Robin Hooda. Jest ona położona na wschodnim wybrzeżu, w sąsiednim parku narodowym, North Yorkshire Moors National Park kilka mil na południe od bardzo popularnej nadmorskiej miejscowości Whitby, o której wspomnę później. Wątpliwe jest jakoby Robin Hood zapuścił się do zatoki, choć pewnie gdyby wiedział, jaka jest piękna, to by nie zwlekał ani chwili. Podobno w jednym ze swych starć Robin odebrał łupy piratom i przekazał je biednym ludziom z wioski, ale nie ma żadnego śladu potwierdzającego tę balladę.

Miasteczko położone nad zatoką, otoczone z wielu stron wrzosowiskami i torfowiskami było w przeszłości idealnym miejscem nielegalnego handlu. Ciemnym typom pomagały także labirynty uliczek, a podobno domy połączone są podziemnymi tunelami. Dziś uliczki te są urokliwe, a ceny nieruchomości (jeśli w ogóle wchodzą na market) sięgają zenitu.



W poniedziałek przywitało nas pochmurne niebo, słońce jedynie przebijało się momentami oświetlając monumentalne klify. Wdrapaliśmy się na skarpę porośniętą zielenią i stamtąd rozkoszowaliśmy się widokiem na zatokę. Towarzyszyło nam lekko piernikowe ciasto rabarbarowe, muffiny z fetą i suszonymi pomidorami i placki z cebulą, salami i koprem włoskim. Merlot, choć w małej butelce i nie z górnej półki cenowej nigdy nie smakował tak dobrze.





Dziś wyglądam trochę jak krasnal ogrodowy – twarz muskana morskim powietrzem nie odczuła w ogóle słońca, które raz po raz wychodziło zza chmur i ją spiekało. Tak więc policzki i nos mam wiec jak zdrowa wiejska dziewka. Albo wspomniany krasnal.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do naszego ulubionego Whitby. Jest to, obok Scarborough absolutne "must see", na wybrzeżu Yorkshire. Nie ma się co oszukiwać – to dość komercyjne miejsce i obok piaszczystej plaży, starego miasta, portu, przepięknych ruin opactwa św. Hildy i zabytkowego cmentarza, znajdziecie także watę na patyku, salony gier, czy całe dresiarskie rodziny ze złotymi łańcuchami na szyjach. A co najważniejsze z kulinarnego punktu widzenia – najsmaczniejszą rybę z frytkami, jaka dotychczas jedliśmy w Anglii. Wygrywa z nią jedynie fish & chips z Orkadów, którego mieliśmy okazje jeść w Kirkwall.



I właśnie na te rybę się skusiliśmy w drodze powrotnej, bo samo Whitby zwiedzamy dokładnie za każdym razem, kiedy odwiedza nas ktoś z daleka. Porcja okazała się być tak duża, że nie dałam rady zjeść, ale za to przekonałam się, ze rybitwy nie gardzą frytkami. Nawet z octem. Ryby nie dostały, bo zjadłam całą. Tym razem to był łupacz, ale i dorszem nie pogardzę. To dwa najpopularniejsze gatunki ryb używanych do tradycyjnego fish & chips, zanurzone w cieście i smażone do jego chrupkości. Do tego prawdziwe frytki smażone w hektolitrach oleju, sól i dużo octu. I człowiek wraca do domu po takim wypadzie i ani myśli lodówki otwierać. Ba! Nawet na nią spojrzeć.

My jedliśmy danie dość ordynarnie podane, choć nie do końca, bo nie było zawinięte w gazetę, ale jeśli macie nieco cierpliwości i chce Wam się stać w kolejce po wolny stolik, to zawsze możecie zawitać do Magpie Cafe . To chyba najpopularniejsza jadłodajnia w mieście. Ceny nie zwalają z nóg, menu ciekawe. Zamawiając małą porcję pamiętajcie o tym, że to Yorkshire i tu się lubi dobrze zjeść, w związku z czym małe nie zawsze okazuje się małe i zawsze dobrze zostawić miejsce na deser.

Na deser zaś, tylko do Bothams of Whitby. Tradycyjne wypieki z Yorkshire, serwowane z serem z doliny Wensleydale, w której mieszkam. Najprawdopodobniej jest to najstarszy nadal działający lokal tego typu w Wielkiej Brytanii.



Jak już zapełnicie brzuchy najpopularniejszym angielskim daniem i poprawicie tartą z Yorkshire, to polecam przejść się w górę starego miasta, 199 schodami do dominującego w widoku miasta opactwa. Jego ruiny jak i zabytkowy cmentarz są warte zobaczenia, a widok z góry na panoramę miasta i port niezapomniany. Podobno opactwo położone na tych przepięknych klifach zainspirowało Brama Stokera do napisania “Draculi”. Nie zapomnieli o tym lokalni handlowcy,dlatego też w niektórych sklepach można zaopatrzyć się w gadżety rodem z horroru, czy nabyć odpowiednie wdzianko na festiwal gotów.




Whitby nierozerwalnie kojarzy się też z kapitanem Cookiem, którego pomnik wznosi się nad miastem; zwiedzić można także jego muzeum. Biedaczek jest regularnie brudzony przez liczne ptactwo…

O Whitby i okolicach można by pisać i pisać. I pewnie pominęłam masę rzeczy - trasy widokowe, zabytkowe kościoły, najpewniej jakieś muzea, czy wycieczki w morze łajbą. To wszystko już widzieliśmy, tym razem postawiliśmy na totalny relaks, brak pośpiechu i małe obżarstwo. Dzień minął bardzo odprężająco, a powrót do domu był nieunikniony, choć wcale nie bolesny. Wszak tylko przeskoczyliśmy z jednego pięknego miejsca do drugiego…